sobota, 22 lipca 2017

Idealny moment

  Było mi całkiem dobrze w miękkim i ciepłym łóżku, miła odmiana od spania na gołej ziemi w samej piżamie. Ani myślałam się budzić i cokolwiek wyjaśniać. A idę o zakład, że jak ledwie otworzę oczy, to już się znajdzie ktoś, kto będzie bardzo ciekaw, co takiego robiłam w lesie, że się doprowadziłam do swego nieciekawego stanu. Warczenie działało na mnie usypiająco. Mruknęłam coś nieprzytomnie i przewróciłam się na drugi bok. Nie, zdecydowanie nie powinnam wstawać. Głowę miałam jak zalaną cementem, ważyła chyba tonę. To przyjemne warczenie nagle ustało. Ani myślałam dociekać tego przyczyny. Już byłam bliższa snu niż jawy, kiedy coś zaczęło lizać moją rękę. Kiedy ją cofnęłam, coś zaskomliło błagalnie. Nagle łóżko zajęczało, jakby w odpowiedzi. Ciężar, niemal dorównujący temu zalegającemu w mojej głowie, ułożył się na mnie. Gdzieś od kolan po barki. Sennie otworzyłam oczy. Napotkały ślipia jak dwie kadzie roztopionego złota.
  Parsknęłam śmiechem, nagrodzona natychmiastowo tępym pulsowaniem w skroni. Wilk ucieszony zastrzygł uszami i pochylił się bardziej, by polizać mnie po policzku. Wydusił mi oddech z płuc. Uśmiechnęłam się smętnie.
 - Te, nie żebym narzekała, ale miażdżysz mi żebra – wychrypiałam. Zostałam obdarzona jeszcze jednym liźnięciem w czubek nosa i wilk niechętnie klapnął obok mnie na łóżku. Dopiero teraz zauważyłam dziewczynę stojącą w drzwiach, wyraźnie nie wiedzącą za bardzo, co ze sobą począć. Chyba ją gdzieś widziałam. Raczej długie czarne włosy, zebrane w staranne warkocze. Drobna twarz. Jasne oczy, niebieskie bądź zielone. Bluzka w jaskrawym, ale ciemnym różu. Amarant, fuksja...? Nie znam się. Ta oto osóbka była mocno nieswoja. I nie wyglądała raczej na sanitariuszkę...
 - Właściwie co ty tu robisz? - zapytałam trochę zagubiona. Nie mogłam zebrać myśli. Jak leżałam nieruchomo, to dało się nawet zapomnieć o nieznośnym ciężarze łepetyny. Jednak nawet najlżejszy ruch nie był mi wybaczany.
 - Przyszłam... wysłano tu mnie... - Dziewczyna była zbyt zajęta przenikaniem zaniepokojonym spojrzeniem wilka, zajętego praktycznie tym samym, by lepiej się wysłowić. Potrząsnęła głową i odchrząknęła. - Przepraszam, mogłabyś coś z nim zrobić?
  Zbyt zajęta walką z nowym ogniskiem bólu, za oczami, nie odpowiedziałam od razu. Dopiero wściekłe warknięcie mego towarzysza przywróciło mnie światu. Zasadniczym kłopotem był fakt, że mój nowy kumpel nie miał jeszcze imienia. Ciężko było to obejść. Miałam powiedzieć per „wilku”? Ostatecznie po prostu pogłaskałam zwierza po grzbiecie w pięknych złoto-srebrnych mazajach. Umilkł, trochę się rozluźnił. A ja wróciłam do wściekłego zaciskania powiek.
 - Yyyy... Alzuria, wszystko w porządku?
 - Jak najlepszym. Gdybym tylko wiedziała, czym mnie, do cholery jasnej, naszprycowali i dlaczego mi tak łeb nawala... Ale nie ma co narzekać. Tamto mechaniczne ptaszydło wyszło o wiele gorzej na naszym spotkaniu...
 - Co takiego? - Mina jej w jednej chwili stężała.
 - …tak oberwało gałęzią, że aż zadzwoniło. - Zamrugałam oczami szybko, trochę alergicznie. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, o co jej może chodzić. Cholera, co się ze mną dzieje... Mgła na umyśle ani myślała rzednąć. – Ech, takie dziadostwo wielkie jak ze trzy orły razem wzięte. Uparło się, żeby mnie gdzieś donieść, ale las, choć nie mój, i tak mnie obronił. - Parsknęłam śmiechem. - A, bym zapomniała. Mój nowy kompan również miał, eufemistycznie rzecz ujmując, pewne skłonności do rdzewienia, ale zaatakować mnie nie chciał, a potem go dotknęłam i puf, jak najbardziej żywy wilczek wrócił do łask! - Zaniosłam się nerwowym chichotem. Wilk trącił moją dłoń nosem, wpatrując się we mnie czujnie. Dziewczyna wyglądała jakby zobaczyła ducha. Zachichotałam jeszcze głośniej..
 - Zamieniasz mechaniczne zwierzęta w żywe? - zapytała ostrożnie.
 - Najwidoczniej – prychnęłam, wodząc palcem po liniach barwnych wzorów na grzbiecie wilka.
 - Ale... Jak?! - Nie dawała mi spokoju. Przewróciłam oczyma.
 - A skąd ja mam wiedzieć? Po prostu go dotknęłam i się zaczęło.
 - Zdążyłaś nim cię zaatakował czy w trakcie?
A co za różnica?
 - Nie umiał mnie tknąć. Czaił się, warczał, ale nie był w stanie mnie użreć.
 - Ale ptak nie miał oporów, żeby cię capnąć.
Westchnęłam. Zamknęłam oczy i zagłębiłam się w poduchy. Chciałam spać. Byłam taka zmęczona. Po co odpowiadam na te wszystkie głupie pytania? Mogę przecież spać...
 - Proszę, odpowiedz mi jeszcze na to pytanie. - Wilk warknął ostrzegawczo. Pewnie ruszyła gwałtownie ręką czy coś takiego.
 - Jakie pytanie? - mruknęłam.
 - Dlaczego nie mogłaś przemienić też ptaka?
 - Byłam zmęczona, bardzo zmęczona. Wszystko rozbiegane, jak we śnie... Nie zdążyłam zareagować. Nie przyszło mi to do głowy – wyjaśniłam wymęczona. To przecież takie oczywiste.
 - W Grupie się ucieszą, jak usłyszą, co potrafisz... - powiedziała pod nosem, chyba bardziej do siebie niż mnie. Ale z całej naszej rozmowy to była najsensowniejsza jej wypowiedź.
 - Jaka grupa?!
 - Ekspedycyjna. Ta, do której się zgłosiłaś wczoraj rano, po śniadaniu...
Zerwałam się z miękkich poduch. I natychmiast wykrzywiłam się z bólu, jaki przetoczył się pełną kawalkadą przez mój umysł. Wilk otarł się o moje ramię, zaniepokojony. Po jakiejś minucie opanowałam się na tyle, by móc coś powiedzieć. Najpierw, obowiązkowo w takim nastroju, wyrzuciłam z siebie pełną gamę przekleństw.
 - ...i całą jego pie.. przeklętą rodzinę! Ja od tamtej cholernej nocy, kiedy umarł ten wasz chłopak, byłam w lesie! Wróciłam wczoraj wieczorem, na wpół żywa, bynajmniej nie chętna do dołączenia do jakiejś cholernej drużyny od siedmiu boleści!
Wydawała się naprawdę zaskoczona moją reakcją.
 - Ale... Jak to? Ktoś wpisał się twoim nazwiskiem?
 - Nie teleportowałam się specjalnie, by zgłosić do tej... jakikolwiek niecenzuralny przymiotnik, drużyny.
 - Naprawdę nie chcesz w niej być? Wiele by dali za kogoś o takiej mocy w swojej drużynie... A od jakiej muzy jesteś?
 - Archeo – powiedziałam, zrzucając z siebie kołdrę i siadając na łóżku. - I gwarantuję ci, nikt o zdrowych zmysłach o tym nie marzy.
 - Właśnie dołączyłam – rzekła cicho.
Byłam w koszuli szpitalnej. Jak wstałam, powoli, a i tak z zawrotami głowy, sięgała mi do kolan. Na krześle obok szafki nocnej znalazłam szlafrok. Zbytnio sytuacji nie poprawiał, ale lepsze to niż sama koszula. - Gdzie ty idziesz?
Właśnie podparłam się ciężko o oparcie krzesła. Trochę mi się ziemia spod nóg osuwała, ale nie na tyle, bym wróciła po łóżko.
 - Wyjaśnić to cholernie nieporozumienie.
 - To idę z tobą.
Obdarzyłam ją wymownym zmarszczeniem brwi.
 - Powinnaś jeszcze leżeć, ale jak się uparłaś, to chcę chociaż mieć pewność, że trafisz do celu i nie rozbijesz sobie głowy na schodach.
Wzruszyłam ramionami. Głupotą byłoby odrzucać taką pomoc, kiedy poza nią mogłam liczyć tylko na wilka, który nie wiedział, gdzie iść i opieranie się o niego zbytnio nie wchodziło w grę.
 - A tak w ogóle jak masz na imię?
 - Sephora.
Już wsparta o jej ramię, z niezbyt zadowolonym wilkiem u boku, zapytałam:
 - To cóż takiego cię skłoniło do wariactwa pokroju dołączenia sobie do tej drużyny? Powiesz w ogóle coś o sobie? Znam tylko twoje imię. Ja już dość się wygadałam. - Cholera, dopiero wraz z ostatnim słowem zdałam sobie sprawę, co tak właściwie mówię. Potrząsnęłam głową, jakby to mogło wygonić z niej tę tylko trochę lepiej zamaskowaną głupawkę. Ja nawiązująca rozmowę. Przyjazną, ze szczerym zainteresowaniem, nie o zwierzętach czy roślinach, bez krzty ironii... Tego to na świecie jeszcze nie było! Oczywiście, musiałam nieuważnie palnąć coś głupiego. Sephora spuściła wzrok. Chyba się nawet zarumieniła. Nim wybąknęła coś, by mnie zbyć, machnęłam ręką (prawie tracąc przy tym równowagę) i powiedziałam:
 - Nie przejmuj się, po tych lekach gadam głupstwa.
 - To może odpuścisz sobie tę ekspedycję do czasu, aż wydobrzejesz?
Przewróciłam oczami.
 - Przez tę przeklętą pomyłkę nie usiedzę w miejscu. Muszę to załatwić.

wtorek, 11 lipca 2017

Oko w oko z przeznaczeniem

Poprzedni dzień spędziła na nie zbyt przyjemnych rozmyślaniach więc z ulga witała nowy poranek pełen słońca i tajonej gdzieś pod powierzchnią rozgrzej gleby energii życiowej. Weszła do jadalni przeciągając się z rozleniwieniem. Spała bardzo dobrze i niemal czuła się winna, iż tak słabo odczuwa żal po śmierci kolegi. Mimo to ziewnęła nie starając się nawet zakryć usta dłonią i powoli sunąc miękkimi kapciami po posadzce poczłapała na swoje miejsce. Zerknęła na freski na sklepieniu z których gładkiej powierzchni spoglądała na nią twarz "matki". Uśmiechnęła się krzywo do portretu i sięgnęła po dzbanek z mlekiem. Gdy przechyliła naczynie biały strumień łagodnie spłynął do jej miseczki. Tak była pochłonięta tą czynnością, że nie zauważyła pochylającego się nad nią młodego mężczyzny, który widząc, iż nagłe zaskoczenie dziewczyny nie wywoła żadnej katastrofy, bo dzbanek bezpiecznie wylądował już na sztywno wyprasowanym obrusie szepnął jej wprost do ucha:
- Nie pij tyle mleka, bo zostaniesz białą damą
Zaskoczona nagłym pojawieniem się przyjaciela drgnęła niespokojnie omal nie przewracając pojemnika z płatkami, który zatańczył na brzeżku, a po chwili z chrobotem schwycony przez nią w ostatniej niemal chwili powrócił do właściwej pionowej postawy. Przymknęła otwarte do krzyku usta i zerknęła przez ramię mrużąc figlarnie oczy.
- Spokojnie, nie będę przecież odbierać ci chleba prawda
Uniósł lekko brwi zaskoczony. W odpowiedzi Sephora zachichotała cicho doskonale rozumiejąc jego nieme pytanie.
- Już chodzisz jak duch, a słońce oglądasz od wielkiego święta.
- Fakt, sporo przebywam z duchami
- Nie zdziwiłabym się gdybyś nawet po poranne zakupy wysyłał Pankracego.
Na wspomnienie o kocie twarz mężczyzny rozjaśnił promienny uśmiech. 
Usiadł na przeciwko rozmówczyni i natychmiast sięgnął po jabłko, po czym zaczął obracać je w dłoni delektując się refleksami światła połyskającymi na czerwonej powierzchni skórki. Już miała się odezwać, kiedy ponad pełną szmerów stołówką wzniósł się stanowczy głos Juranda.
- Proszę, aby uczniowie, którzy zgłosili się do uczestnictwa w grupie ekspedycyjnej zgłosili się do nas po śniadaniu. Będziemy czekać w północnym skrzydle w pokoju 115.
- Takiemu to nawet mikrofonu nie trzeba - skwitował wystąpienie Nikodem nie przestając ogryzać smakowitego owocu. - Coś się stało?
Jego towarzyszka zdawała się nieco podrażniona tą informacją.
- Nie, nic po prostu ktoś już zaplanował mi poranek. - odparła z rezygnacją. Bała się nieco całego tego szumu wokół przyjęcia nowych. Te pytania, testy i nieufność. Nie wiedziała czy wytrzyma coś takiego po raz kolejny. Doskonale pamiętała pierwsze zajęcia z magii. A jeśli zapytają o jej moc? Co im powie? Przecież nie może oznajmić wszem i wobec, że tak jak kochana mamusia potrafi ożywiać mechaniczne zwierzęta.
- Chyba się nie zgłosiłaś? - zapytał jej opiekun z nieskrywaną troską.
- A czemu nie?
- Przecież - tu ściszył głos do ledwie słyszalnego szeptu - Telksinoe to twoja matka.
- I właśnie, dlatego to ja powinnam ja powstrzymać! - Choć dość cicho wypowiedziała to z takim zaangażowaniem, że nie mogła się wprost oprzeć pragnieniu uderzenia pięścią w stół dla podkreślenia wagi tych słów. Gdy naczynia z dość głośnym brzękiem opadły z powrotem na swoje miejsca miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Poczuła jak krew napływa jej do policzków.
- A ja się nie zgadzam - zakrzyknął Nikodem wstając z miejsca unosząc do góry ogryzek jakby był co najmniej hetmańską buławą - bez dwóch zdań do ryby najlepiej pasuje surówka z kiszonej kapusty.
Powiódł wzrokiem po zebranych i udał zmieszanego.
- Przepraszam, troszeczkę za bardzo się uniosłem. Bardziej niż wart był tego temat.
Ukłonił się i zajął miejsce mrugając porozumiewawczo do rozmówczyni. Natychmiast jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy wrócili do przerwanych czynności. Znów rozgorzały zacięte dyskusje, pobrzękiwały sztućce i szklanki.
- Dziękuję - szepnęła uśmiechając się z wdzięcznością.
- Kompromitować się dla ciebie to czysta przyjemność - rzucił zgryźliwie - ale nie zmuszaj mnie do tego za często, bo moja inwencja twórcza też może się czasem wyczerpać.
Kiedy kończyła śniadanie przyjaciel opowiadał jej o wybrykach Pankracego i swoich rozmowach z duchami. Na koniec wreszcie przybrał poważną minę.
- Właściwie jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę ci powiedzieć. Poznałem ostatnio bardzo miłą osóbkę pozostającą pod opieką Aojde.
- Ooo! - wyraziła swoje zdziwienie - to chyba dość rzadko spotykana patronka.
- Owszem - uśmiechnął się. Wiedziała, ze jest z siebie zadowolony. W końcu to on znalazł tą dziewczynę. - i niedługo przybędzie do szkoły. Jest nieco starsza od ciebie konkretnie o dwa lata i bardzo chce cie poznać.
Dziewczyna zamarła, trzymana przez nią łyżka zamarła w połowie drogi między talerzem, a jej rozwartymi ustami. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę ze znów dała się przyłapać w głupiej pozycji i zamknęła usta, a sztuciec odłożyła na stół opierając o brzeg miseczki.
- Widzę, że cię zainteresowałem. Ma na imię Leonia... Leonia Methapez
- Moja siostra. - z trudem powstrzymała kolejny wybuch emocji, jednak opanowała się i powiedziała to w miarę normalnym tonem.
- Szybko się uczysz - stwierdził z zadowoleniem - a co do twojej siostry to już nie może doczekać się spotkania, ale co z tobą? Zachowujesz się jakoś dziwnie... to przez to spotkanie po śniadaniu?
- No właśnie! - wykrzyknęła - powinnam tam już być!
Zerwała się z miejsca i rozejrzała po pustej jadalni. Spokojny wiaterek jak zawsze wydymał lekkie koronkowe firanki sięgające niemal od sufitu, aż do ziemi. Mimo to wydało jej się jednak, iż w pomieszczeniu stało się duszno. Próbowała sobie wmówić, że to może przez drobne bukieciki lawendy umieszczone w porcelanowych wazonikach z sielankowym nadrukiem, ale sama w to nie wierzyła. Zalewały ją fale wspomnień. Jakieś rozmowy, szum drzew, a może strumienia, twarz nad kołyską i przerażające puste spojrzenie, krzyk i górujący nad nim ryk burzy. Zachłysnęła się powietrzem. Zakręciło jej się w głowie i pewnie upadłaby, gdyby Nikodem jej nie podtrzymał.
- Przepraszam, chyba za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
- Zdecydowanie - odparła starając się uśmiechnąć - ale naprawdę muszę już iść
***
Mieszkała tu od miesiąca, ale rzadko musiała zapuszczać się do północnego skrzydła, więc odnalezienie właściwego pomieszczenia zajęło jej sporo czasu. Gdy wreszcie zapukała do drzwi, na których przymocowano tabliczkę z wykaligrafowanym numerem 115 ze środka odezwał się zniecierpliwiony głos Juranda.
- Wejść!
Ściskając w dłoni skrawek tuniki w kolorze fuksja, pokrytej wzorkiem w czarne kwiatowe kontury niepewnie zajrzała do pokoju.
- No śmiało, śmiało... może i ty masz nadmiar czasu, ale ja na niego nie narzekam.
Pokój umeblowany z niebywałym smakiem. Podłogę pokrywała purpurowa wykładzina, kontrastująca z jasnobrązową sztukaterią pokrywającą ściany kwiatowymi wzorkami i kolumienkami. Pod ścianą po prawej siedzącego przy ciężkim rzeźbionym biurku młodzieńca stał regał z pięknie oprawnymi księgami. Chłopak siedział w miękko wyścielanym czerwonym materiałem fotelu, a za nim na ścianie dostrzec można było portret Archeo - matki muz. Przed nim zaś ustawiono kanapę i stół ozdobiony doniczką jakimś egzotycznym kwiatem. Obok umieszczono kominek i dwa fotele. Sephora czuła się onieśmielona. Spuściła wzrok przyglądając się swoim papuciom, zdając sobie sprawę jak niestosowne są w tych okolicznościach.
- Przepraszam za spóźnienie, pewnie wszyscy już poszli na trening. - stwierdziła wodząc wzrokiem dookoła. Młodzieniec odsunął sprzed oczu pismo, które z uwagą studiował i uśmiechnął się do Sephory.
- Jacy wszyscy?
- To znaczy - zaczęła niepewnie - że nikt się nie zgłosił
Nastolatek wstał i powoli zbliżył się do dźwigni na przeciwległej ścianie przy palenisku.
- Cóż najwyraźniej większość woli czekać aż przeznaczenie samo ich znajdzie. Nie rusza puki wojna nie stanie u ich drzwi. A co do twojego pytania to zgłosił się ktoś jeszcze, ale nie sądzę żeby przyszedł.
Ruchem dłoni pokazał jej wąski korytarzyk zapraszając, by do niego weszła.
- Kto? - zapytała z większym zainteresowaniem niż zamierzała okazać.
- Alzuria
Musiała przyznać ze tego się nie spodziewała. Nie pamiętała też kiedy ostatni raz widziała tą dziewczynę i dziwiła się kiedy udało jej się wpisać. nie było jej na pewno wczoraj na żadnym z posiłków, ani dziś na śniadaniu. Co zatem się z nią działo przez ten czas? Szybko jednak porzuciła te rozmyślania. Bo przed nią otworzył się widok na prawdziwe miejsce spotkań GE. Był tu niewielki barek z napojami (oczywiście bezalkoholowymi) duży wygodny narożnik, polowe łóżko dla rannych, jakaś kotara oddzielająca coś co przypominało mały, skromny pokoik , odróżniający się od innych tylko obecnością czegoś przypominającego kajdany - Jurand wyjaśnił jej później że tu przetrzymują więźniów, ale już od dawna miejsce to nie jest im potrzebne. Reszta drużyny pozwalała jej spokojnie penetrować kryjówkę, choć Kaspian jak zawsze nieco nieufny odpędzał ja od niektórych zakątków czemu się nie sprzeciwiała. Odkryła więc kolejno kilka stolików, tacki ze smakołykami, magazyn ze sprzętem, lustra, nieco zaczarowanych przedmiotów, gier towarzyskich takich jak szachy, warcaby, karty i inne drobiazgi.
- Właściwie - zaczął Jurand, kiedy wreszcie usiadła na kanapie. - najpierw powinienem wypytać cię o to dlaczego chcesz dołączyć i jakie masz moce
Na wspomnienie o magi nerwowo zatarła ręce.
- Ja właściwie nie potrafię nic specjalnego...
- Nie możliwe. Każdy talent nam się przyda
- Doskonale władam bronią
- Ale tu chodzi o magiczny dar, o twoją moc od muz
Poczuła że nie co się czerwieni.
- Ja nie wiem... - wydukała wreszcie
- To przecież nie może być coś aż tak niezwykłego, czy wstydliwego żebyś nie mogła nam powiedzieć, a bardzo ułatwi współprace
- A twoja matka? - spróbowała Gerda
- Nie znam jej
- Nie możliwe! - wtrącił się Kaspian - przecież jakoś musiałaś tu trafić
- Niko mnie znalazł
- Dajmy temu na razie pokój. Dziś sobota więc i tak nie ma zajęć, a to znaczy, że możesz wziąć udział w naszym całodziennym treningu zobaczymy co potrafisz
Okazało się, że Sephora radzi sobie naprawdę nieźle radzi sobie z różnymi przeszkodami i jest naprawdę sprawna fizycznie więc na razie przestano cokolwiek wspominać o magii. Sprawiało jej to prawdziwą ulgę. Rozegrali też kilka konkurencji drużynowych. Najczęściej współpracowała z Ambrą, którą bardzo polubiła. Wieczorem wrócili do bazy i wspólnie usiedli do herbaty.
- Wybacz Sephoro, ale powinienem już wcześniej o to zapytać. Czemu do nas dołączyłaś? Nie żeby to cokolwiek zmieniało, szczególnie, że... nie obraź się, ale nie mamy zbyt wielkiego wyboru
- Szczególnie, że nasza druga ochotniczka nie zna pojęcia punktualności. - dodał zgryźliwie Kaspian
- Zawsze musisz dorzucić swoje trzy grosze - ofuknęła go Gerda.
- Sam masz problemy z zegarkiem, panie punktualny - mruknęła Ambra.
- Po pierwsze nie naznaczyłem konkretnej godziny, a po drugie sądzę że w ogóle nie przyjdzie
- Masz rację - odezwał się głos zza ukrytych drzwi. Do pomieszczenia wkroczyła pani dyrektor.
- Słucham? - zapytał młodzieniec lekko zbity z tropu.
- Masz rację. Alzura ni przyjdzie dzisiaj. Laionel znalazł ją wczoraj ledwie żywą pod lasem.
Przez chwilę zapanowała cisza.
- Mogę jakoś pomóc - Zapytała Ferina.
Dyrektorka pokręciła głową.
- Myślę - powiedział Jurand - ze jednak ktoś z nas powinien ja odwiedzić. I chyba najlepiej wypadnie jeśli to będzie pierwsze zadanie Sephory. Skoro obie dopiero dołączają najlepiej się dogadają.
Wszyscy przytaknęli i tym sposobem nowa otrzymała swoją pierwsza misję.
***
Nie miała nic przeciwko odwiedzinom u innej uczennicy, jednak czując w nozdrzach duszący zapach ambulatorium straciła nieco ze swego animuszu. Zacisnęła jednak mocniej pięści dla dodania sobie odwagi i ruszyła korytarzem. Nie była pewna czy trafi do właściwego pomieszczenia, ale na swoje szczęście akurat omal nie zderzyła się z wychodzącym od swojej przyjaciółki woźnym. Przeprosiła i upewniła się czy dobrze trafiła.
- Z tego co wiem więcej snujących się po nocach w lesie wariatek nie znaleziono.
W głosie jego pobrzmiewała troska choć starał się maskować ją złością. Sephora delikatnie uchyliła drzwi znów tego dnia czując się dziwnie nie na miejscu. Ranna chyba spała, albo bardzo przekonująco udawał. Młoda córa muz zamknęła drzwi i odetchnęła z ulgą. Może przynajmniej uda jej się ułożyć jakieś miłe słowo pocieszenia, albo chociaż pogodzić się z koniecznością rozmowy z kimś kogo prawie nie znała. Nagle powietrze rozdarł przeciągły warkot. U nóg łóżka dostrzegła ogromnego wilka. Czuła od niego coś jakby śladową ilość magii swojej matki, ale pewna była że zwierzę nie należy do mechanicznych istot, a zęby wydawały się aż do bólu prawdziwe, tak samo jak przenikliwe złotawe spojrzenie.
- Przepraszam - odezwała kurczowo ściskając klamkę, bojąc się choćby poruszyć. Co ona była winna temu zwierzakowi, że tak na nią reagował - przepraszam koleżanko
Odpowiedziała jej cisza i miarowy oddech odbijający się od ścian pomieszczenia. Na szczęście przypomniała sobie jej imię.
- Alzuria? Nie chcę ci przeszkadzać w drzemce ale twój zwierzak za chwilę połknie mnie w całości!

niedziela, 9 lipca 2017

Upragniona czerń

  Dawno nie spało mi się tak dobrze. Ogarnęło mnie rozleniwienie godne kota drzemiącego na kominku. Wylegiwałam się w błogim cieple, nieodzownie z krainy snu do jawy się zbliżając, ale ani myśląc ten proces przyśpieszać. Nie otwierałam oczu. Nie myślałam. Chciałam po prostu trwać w tym miejscu-nie-miejscu. Ale coś mnie przyzywało. Ani myślałam gnać do rzeczywistości. Chciałam to temu czemuś (komuś?) zakomunikować, ale udało mi się ledwie wymamrotać me życzenie niezbyt przytomnie. Coś musnęło mój policzek. To również miałam szczery zamiar zignorować. Odwróciłam głowę, by odsunąć się od tego czegoś. Języka. Ten jednak i tu mnie odnalazł. Czego ode mnie chciał ten wi... Nie! Ja śpię. Śpię, chcę jeszcze spać...
  Nie była to może najbardziej zaciekła walka, ale tylko dla postronnego obserwatora. I zdradę wewnętrzną zaliczyłam, bo mój umysł nie marzył o niczym innym, a o otrząśnięciu się z ostatków snu i zaczęciu pracy. Oszczędnej w ruchach, ale jak najbardziej zapamiętałej szarpaniny pomiędzy mną a wilkiem też nie zabrakło. Kolejna zdrada, w końcu ledwie co go ocaliłam. Co on się tak uparł.... Drapał mnie, lizał, trącał nosem. O pomrukach, warknięciach, szczekach i jękach, że nie wspomnę.
  Przegrałam z kretesem. Tarzanie się po ściółce na celu uniknięcia „ciosów” i zapał rozumu w powrocie do świata żywych zgubiły mnie całkiem. Nie było sensu dalej się łudzić- rozbudziłam się na tyle, że na sen już nie miałam co liczyć. Chociaż inne zmęczenie, takie głębsze, dziwne, nadal we mnie było. Ale w tej chwili w hierarchii ważności pozycję miało najniższą.
  Wstałam zatem, perfidne zwierzę obdarzając wymownym spojrzeniem. Olbrzymi basior już w drodze był. Kiedy nie ruszyłam za nim, obrócił się i zerknął na mnie błagalnie. Podkreślił swe uczucia dziwnym ni to piskiem, ni szczekiem, ni skowytem. W obronnym geście uniosłam ręce do góry i, nie oszukując się co do swej kapitulacji, potulnie podążyłam w ślad za nim.
  Niecierpliwił się. Ciągle przyśpieszał i poganiał mnie szczeknięciami, aż ja buntowniczo zaczęłam zwalniać. Gołe stopy wdawały mi się we znaki. O ile do biegania po miękkiej trawie błoni się nadają, to w przypadku to za mokrych, to niemile chrupiących pod nogami liści i pomniejszych gałązek nie są już zbyt praktyczne. Tyle dobrego, że piżama na mnie podeschła i była tylko miejscami lekko wilgotnawa. Wilk, kiedy w końcu się zorientował, jak daleko w tyle zostałam, obejrzał się i zapiszczał przeciągle, dreptając w miejscu.
 - Pragnę zauważyć, że jestem zmęczonym człowiekiem. - Demonstracyjnie ziewnęłam. - W dodatku nigdzie się nieśpieszącym. - Wątpię, by ktokolwiek w Akademii się za mną stęsknił. Nawet gdybym przepadła na miesiąc. - Czy naprawdę musimy tak gnać?
W formie odpowiedzi zostałam obdarzona nadzwyczaj nieprzychylnym spojrzeniem i warknięciem. Westchnęłam.
 - Szybciej iść nie będę....
Swojego się trzymałam i żadne podszczypywanie kostek, tarmoszenie za nogawkę czy popychanie nie było w stanie mnie od tego odwieźć. W pewnej chwili wilk odpuścił i zbliżył się tempem do mojego. Na chwilę. Potem znowu przyśpieszył i urozmaicił sobie w miarę proste manewrowanie pomiędzy czarnymi kolumnami pni wściekłym kluczeniem, pętelek robieniem, podskakiwaniem, wracaniem do mnie i znowu wyprzedzaniem, pojękiwaniem.... Niezbyt subtelna wiadomość pokroju „człowieku, jak można się tak wlec? Weź się zlituj...”. Zdecydowałam się zgrywać głuchą i ślepą. Jakoś nie mogłam wykrzesać z siebie więcej energii. To znużenie z tyłu głowy wyciekało do reszty mego ciała.
  Nagle mój pełen energii jak szczeniak towarzysz zamarł. Spojrzał gdzieś w bok, zastrzygł nerwowo uszami. Napięcie wyzierało z każdego mięśnia jego ciała, z całej skupionej pozycji. Wzrok, jaki potem na mnie skierował, mówił wystarczająco dużo. Kiedy basior rzucił się do biegu, pomknęłam za nim, jak cień. Sama nie widziałam ani nie słyszałam nic. Ale jakoś tym razem już nie mogłam zignorować wilczka... Dziad pewnie wiedział coś więcej niż ja. I cokolwiek to było, mocno mu się nie podobało.
  Serce łopotało mi w piersi o wiele za gorączkowo, kolka chciała mi w boku dziurę wywiercić... Wilk widział, że zwalniam. Szczekał gorączkowo, pojękiwał... Okrążał mnie, biegł kilka kroków dalej, oglądał się, napotykał moje spojrzenie i się cofał, by rytuał powtórzyć. Jakby mógł mi przekazać choć cień swojej siły. Nie powiem, bym miała złą kondycję, ale ten wilk nawet się nie zdyszał... Wtedy do mych uszu doszedł przedziwny dźwięk. Gwizd i trzask, gwizd i trzask.... Splecione razem skrajnie nieudolnie, sztucznie. Wilk chwycił mnie za nogawkę i delikatnie ciągnął do przodu, ale ja, zgięta w pół, rękami o kolana oparta, ledwie mogłam stać.
  Zmieniłam zdanie, gdy wyglądając zza jednego z wielu idealnych, smukłych pni dostrzegłam to, co nas ścigało. Dziadostwo miało gdzieś wielkość orła, ale sylwetkę kompletnie inną i leciało. Ale nie było zwierzęciem. Było czymś tak skrajnie obcym i pokracznym, że aż przebiegł mnie dreszcz. Przy tym czymś ten las wydawał mi się wręcz rajem.
  Pomimo świeżej dawki adrenaliny, przebiegłam ledwie kilkadziesiąt metrów nim bezwładnie osunęłam się na kolana. Wilk ciągnął mnie za rękę, usiłował do pionu postawić, ale widziałam za wiele gwiazdek i czarnych plamek, by wysłuchać jego skomlącego błagania. Gęsta, niedająca się przełknąć ślina w ustach nie pomagała w i tak niełatwym oddychaniu. A ból w piersi i boku stawał się z każdą chwilą coraz to bardziej nieznośny.
  Na chwilę mi się całkiem padło. Słyszałam jak przez watę wściekłe ujadanie poprzecinane skowytami, splecione z ostrym trzaskogwizdem. Zobojętniała, niezdolna uchylić powieki. Sen nie tyle otwierał przede mną ramiona, co mnie zagarniał, pochłaniał. Może gdybym nie była tak bardzo, tak strasznie zmęczona... Wycieńczenie wyzierało ze mnie. Nawet to inne, silniejsze, niezwiązane z biegiem... Nie umiałam się sprzeciwić.
  Coś wbiło się w moje ramiona i w szaleńczym pędzie uniosło ku górze. Wrzasnęłam z bólu i szoku. Szaro-bura ziemia uciekała w popłochu z wielką, srebrzysto-rdzawą sylwetką na niej rozpostartą. Mknęliśmy idealnie wzdłuż czarnych kolumn Trzymało mnie coś w rodzaju ptaka. Ale obcego. Zimnego. Wielkiego. Z niepołyskliwego, szarego metalu. Trzask-gwizd, trzask-gwizd... Dźwięk sprzężony z ruchem pokracznych skrzydeł. Z każdym szpony wbijały się mocniej w moje ciało. We wrzaskach ścierałam gardło. Szarpanie się dało tyle, że ból wzrastał jeszcze szybciej. Miałam dość. DOŚĆ. Ale byłam bezbronna. Nic nie czułam. Tylko ból i wycieńczenie, wszystko odbijające się gdzieś echem nawet i po całej mojej duszy.
  Wznieśliśmy się na wysokość koron drzew. Ostry brzdęk i trzask. Draśnięcie w policzek, tuż pod oko. I bezwładność. Nie lot. Upadek. W czerń? Dalej, dalej... Szybciej, szybciej.... Niemiłe uczucie w żołądku. I czerń, głęboka i gęsta jak smoła.


***


  W drodze do szkoły nasza dwójka spokojnie mogłaby uchodzić za parę potępieńców bądź skazańców. Wlekliśmy się noga za nogą, ze spojrzeniem niewyraźnym, zaćmionym bólem. I wilk oberwał nietęgo. Bardziej niż ja. Bronił mnie, ale nie był w stanie pokonać żelaznego cholerstwa. Prowadził dzielnie, bez słowa skargi. Nie mieliśmy siły na rozmowy. Podobnie jak na cokolwiek, co odróżniłoby nas od dwójki ożywionych trupów.
  Byłoby o wiele gorzej, gdyby zdarzenie miało miejsce w normalnym lasku. Tam nigdy warstwa liści nie osiągnęłaby takiej grubości, nie zamortyzowałaby uderzenia jak śnieżna zaspa. Nie latem. Pewno praktycznie nie ulegała rozkładowi przez wiele, wiele lat... I niech jej za to dzięki będą, kilka stłuczeń to absurdalnie niskie konsekwencje za taki spektakularny upadek.
  To wszystko było takie nierealne. Te wysokie, idealne drzewa.... Las bez żadnego, najmniejszego nawet runa. Przemiana mechanicznego wilczka w jak najbardziej żywego. Błogi, aż za błogi sen... Ptaszysko, które w odróżnieniu od wilka, nie słyszało. Nie czuło mnie. A ja nie czułam w nim życia. Może właśnie dzięki temu podobieństwu do snu byłam w stanie iść dalej, nie padłam gdzieś po drodze, nie poddałam się napierającemu ze wszystkich stron, duszącemu jak w imadle zmęczeniu.
  Musieliśmy iść. Opatrunek z mchu czy lekarstwo w formie zielska to na inne rany. Pal licho moje, na pewno nie na te wilka. A i tak nie mogłam ruszać rękoma bez rozrywania skrzepów, więc w tej chwili byłam najgorszym możliwym medykiem. Musieliśmy dotrzeć do Akademii. W życiu bym nie pomyślała, że coś takiego przyjdzie mi do głowy. Że ta cholerna szkółka przyda się do czegokolwiek.
  Zwierzęta zamierały, zaskoczone naszym widokiem. Czasem usiłowały przyciągnąć moją uwagę. Pytały co nam się stało, jak nam pomóc... Zbywałam je smutnym uśmiechem. Nie były namolne.
  Zmierzchało już mocno, kiedy przekroczyłam linię lasu i weszłam na teren szkoły. Po raz pierwszy w życiu ucieszyłam się na widok tego wielkiego, szarego gmaszyska. Wilk nie zatrzymał się, nadal dzielnie człapał na dwa kroki przede mną. Zdecydowanie potrzebował pomocy bardziej niż ja. Jego sierść obecnie miała jeszcze nowe, ogniście rdzawe mazaje. Niektóre wciąż się powiększały... Sama grzecznie trzymałam ręce nieruchomo, krew zakrzepła. Ramiona przestały mnie boleć prawie całkiem.
  Ktoś biegł w naszym kierunku. Wszędzie bym rozpoznała tę grzywę, miękki krok... Jeremi. Kochany Jeremi z idealnym wyczuciem czasu. Jakiś czas temu ofukał mnie za zwracanie się do niego „panie Hefush”, od tego czasu nie popełniłam tego błędu. Na kilka metrów przed nami zwolnił, spojrzenie jego wyrażało sam szok. Najpierw szybkim, badawczym spojrzeniem swych piwnych kocich oczu obdarzył mego kompana. Wilk klapnął spokojnie u mego boku. Świadomy z wypełnionego obowiązku, pogrążył się w płytkim śnie. Wątpiłam, czy byłby już w stanie się podnieść.
 - Ali... - szepnął Jeremi, kiedy przeniósł swe spojrzenie na mnie. Natychmiast stało się bardziej oszołomione.
  Uśmiechnęłam się do przyjaciela tym samym smutnym uśmiechem, co wiele razy wcześniej do mieszkańców lasu. Nie był w stanie wydusić słowa. Wpatrywał się w krew na mojej piżamie. Moją krew. Skrzepy na ramionach, kontrastując ze stosunkowo jasnym materiałem, na pewno nie wyglądały za dobrze. Półlew nadal milczał, co do niego niepodobne. Wzrok odmawiał mi posłuszeństwa, mącił się, rozmywał... Zmęczenie odbierało mi oddech. Nagle głowa mi opadła i całkiem straciłam siły. Poczułam jeszcze, jak ląduję w silnych ramionach przyjaciela. Na reszcie bezpieczna. Na reszcie w czarnym śnie, na który czekałam tak długo...

sobota, 8 lipca 2017

Czasami życie wybiera za nas

Żywy szkielet kamiennego gmaszyska przeciągał się leniwie w skąpych promieniach bladego słonecznego oka uchylającego powiek mgły ponad wzburzoną grzywą drzewnych czupryn poruszanych delikatnym oddechem letniego podmuchu. Zdawało się, że bór oddycha monotonnie i przerażająco spokojnie, jakby zupełnie obojętny na ludzką tragedie. Bo czemuż winne drzewa i cóż może je obchodzić los jednej z wielu mrówek pełzających po jej korzeniach? Orszak żałobników powoli posuwał się żwirową ścieżką. Zgrzyt przypominał odgłos przesuwających się trybików, co mogłoby znów przypomnieć grupie ekspedycyjnej wydarzenia ostatniej nocy, gdyby byli w stanie, choć przez chwilę o nich nie myśleć. Nie mniej hałaśliwie pracował umysł Sephory, a przynajmniej tak jej się wydawało. Nie słyszała żadnych głosów dookoła siebie, a tylko nieznośny szum w głowie. Nie widziała też za wiele przez falującą zasłonę łez. Starała się połykać łzy i tłumić jęki, choć skutkowało to bolesnym uciskiem w gardle i lekkimi zawrotami. Tak jakby świat był jeszcze za wyraźny i za mało ruchomy - przemknęło jej przez myśl, gdy oparła się o pobliski nagrobek. Ktoś podtrzymał ją i chyba zapytał czy nic jej nie jest, ale nie była w stanie zidentyfikować swego dobroczyńcy. Może to ten sam, co szturchnął ją, gdy omal nie zapomniała rzucić swojej grudki ziemi na trumnę. Wciąż pamiętała to przerażające dudnienie, gdy ciężar spadł na gładkie wieko. Jak udało im się to wszystko przygotować w tak krótkim czasie, a może w jakiś sposób spodziewali się tego. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Może i na nią czeka takie ostatnie przytulisko. Z zamyślenia znów wyrwało ja coś prozaicznego. Jakieś maleńkie zwierzę czmychnęło prosto spod jej stóp, tak, że omal nie straciła równowagi, co skutkowałoby bolesnym spotkaniem z podłożem. Skrzywiła się z niezadowoleniem, jak człowiek, który nie do końca jeszcze zbudził się ze snu. Zaraz jednak zalała ją kolejna fala otępienie pogrążając w nieokreślonym poczuciu winy. Wiedziała, że nie odpowiada za to, co się stało, a jednak im dłużej się nad tym zastanawiała tym bardziej czuła się godna kary. Przecież nie ona go zabiła. Przecież nie ona wybrała sobie matkę. W jadalni panowała smętna cisza. Tylko od czasu do czasu wzbierały szmery, ale nieśmiałe i jakby ze skrywanym wstydem. Dziewczyna usiadła w kącie i idąc za przykładem pozostałych zajęła się rozgrzebywaniem swojej porcji śniadania. Nie było ono wcale tak złe. Jednak wciąż w ustach czuła jeszcze żelazny posmak krwi z przegryzionej wargi. Powinna nauczyć się nad sobą panować. Jedzenie zdawało się jej rosnąć w ustach, więc zdecydowała się pomóc sobie w trawieniu łykiem herbaty. Oczywiście i tu nie miała szczęście. Niespodziewane gorąco płynu wydęło jej policzki, a z oczu wycisnęło wilgotne kropelki. Gdy ciecz wreszcie ochłodziła się nieco w jej ustach odchyliła nieco głowę, by łatwiej spłynęła po gardle. Gdy otworzyła oczy omal nie spadła z krzesełka. Z fresku uśmiechała się do niej piękna i młoda twarz Telksinoe. Czy była do niej podobna. Przejrzała się w wypukłej powierzchni łyżeczki. Czy była podobna do swojej patronki. Z goryczą pomyślała o ożywionej lampce podskakującej po jej pokoju, kiedy nikogo akurat nie ma w pobliżu. Dlaczego odziedziczyła tę właśnie moc? Czy jej patronka nie miała jakiś mniej rozpoznawanych? Chwyciła ręką swoje grube warkocze łącząc je w kitkę i jeszcze raz zerknęła na portret na suficie.
- Co robisz? – Odezwał się do niej znajomy głos.
- Nikodem?! – wykrzyknęła zaskoczona, na chwilę ściągając na siebie wszystkie spojrzenia. Poczuła uderzenie gorąca i pewna była, iż jest w tym momencie czerwona na policzkach jak burak. Na szczęście powrót ciszy spowodował też spadek zainteresowania jej osobą. Celowo zaczęła mówić przyciszonym głosem. – Myślałam, że jesteś na akcji i nie możesz się wyrwać.
- Musiałem – uśmiechnął się nieco wymuszenie – przykro mi, że spotykamy się w tak przykrych okolicznościach.
- Chyba raczej nie mamy wyboru i nie mamy jak widać także szczęścia. Ale jednak znalazłeś mnie, przyprowadziłeś tu i nie pozwoliłeś bym stała się potworem. Jestem ci za to wdzięczna.
- Nie masz, za co być wdzięczna, Sefi, zawsze byłaś po prostu sobą i tak byś tu trafiła
Pokręciła głową z niedowierzaniem. Jeszcze raz zebrała włosy i wpatrzyła się w swoje wykrzywione odbicie w główce sztućca.
- Jestem do niej podobna – westchnęła. – gdybym tylko inaczej spięła włosy.
- Mój głupiutki wróbelku – szepnął gładząc ją po głowie – jesteś silniejsza niż myślisz. Wiem że mi nie uwierzysz, ale przynajmniej przestań gdybać. A teraz wybacz…
Skłonił się szarmancko i ucałował jej bladą dłoń.
- Niestety i mnie dotyczy ta przykra sprawa. Postaram się jeszcze znaleźć chwilkę na rozmowę, ale sama wiesz… moje życie jest tam na poligonie i chyba nadto się do tego przyzwyczaiłem zapominając, co do mnie na leży…
- Nie obwiniaj się
- I ty mi to mówisz? – zapytał retorycznie zmierzając w stronę stolika dyrekcji. Czekali tam na niego przedstawiciele grupy ekspedycyjnej. Rozmawiali na tyle długo, że w normalnych okolicznościach nie mieli by już szansy żeby, choć skosztować śniadania, ale tego dnia nikomu się nie spieszyło. Nagle Jurand wskoczył na krzesło i przemówił z mocą.
- Współuczniowie i przyjaciele – tu przełknął głośniej jakby starał się wstrzymać od płaczu – jak wiecie straciliśmy zeszłej nocy ukochanego towarzysza i mam niestety dla was kolejną przykrą wiadomość… nasza koleżanka Lotha nie czuje się najlepiej – odchrząkną czując niewłaściwość tego określenia – ale nie możemy pogrążyć się w żałobie, bo wojna traw nadal. Wiem że to może nie właściwy moment… potrzebujemy ochotników, by zajęli miejsce… to znaczy spróbowali…Kto chętny do nas dołączyć niech się wpisze na listę przy drzwiach.
Wyraźnie mówienie było dla niego ogromnym wysiłkiem, bo po tej oracji opadł ciężko na krzesło. Sephora czuła się jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Cała plątanina myśli. Czuła, że nie może pozostawać dłużej bezczynna. Ale walczyć przeciw matce? Ona nie wahałaby się – przemknęło jej przez myśl rozważanie z dnia poprzedniego. Siedziała jednak nadal przy stoliku niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Oto nadarzyła jej się wspaniała okazja by pokazać, że nie jest taka jak jej opiekunka. Dlaczego więc nie wiedziała wciąż czy to błogosławieństwo czy przekleństwo? Grono pedagogiczne i grupa ekspedycyjna zniknęli za tylnym wyjściem. Uczniowie po kolei rozchodzili się do swoich pokoi, pojedynczo lub grupkami. Wyglądali jak upiory z podkrążonymi oczami i zbladłą cerą. Wszyscy zresztą chodzili jak we śnie mijając beznamiętnie listę. Podobno zajmowanie miejsca zmarłego przynosi pecha. Jej to nie groziło, a tak przynajmniej sądziła. Czy można gorzej trafić? Opiekunka, która jest za razem twoim najgorszym wrogiem, przyjaciele, którzy znienawidzą cię, jeśli dowiedzą się, kim jesteś… Bezmyślnie zaciskała i rozprężała dłoń wokół cienkiego, zgrabnego długopisu, który nie pamiętała, w jaki sposób znalazł się w jej ręku. Wreszcie, gdy gotowa już była uznać, że jest sama i tylko psotny wietrzyk wydymał długie firany i szemrał w fałdach ciężkich zasłon podeszła do tablicy. Zwyczajny kawałek czystego papieru urósł w jej oczach do rozmiarów jakiejś trójgłowej bestii. Niepewnie postawiła pierwszy znak. Teraz już nie mogła się wycofać. Pewnie dokończyła podpis. Zerknęła jeszcze raz i jakby bojąc się, że za chwilę zwątpi o słuszności swojej decyzji, która teraz obejmowała ja miłym ciepłem i pozwalała na chwilę zapomnieć o straszliwych przeżyciach, wybiegła z pomieszczenia. W zasadzie przecież jej postępowanie przeczyło logice: będzie musiała się ujawnić, będzie musiała walczyć z matką, będzie musiała stawać wobec nowych niebezpieczeństw i dylematów.  
***
Ledwie jej sylwetka zniknęła w półmroku korytarza zza kotary jak złośliwy chochlik wychynęła przebiegła twarzyczka Isweny. Myliłby się ten, kto sądziłby, iż gotowa była tak łatwo zapomnieć dawną urazę i nawet niedawne wydarzenia nie wpłynęły na zmianę jej stosunku do czarnulki. Nie rozumiała jej i dlatego nie znosiła jej jeszcze bardziej. Teraz miała okazję na rewanż, po którym jej koleżaneczka się nie pozbiera. Rozejrzała się czy na pewno jest sama i z chytrym uśmieszkiem zbliżyła się do listy. Zastanowiła się chwilę ważąc w dłoni pióro i dziękując muzom za swoją fotograficzną pamięć sprawnie podrobiła podpis Alzurii. Niech się teraz martwi jak z tego wybrnąć. A może, jeśli dopisze jej szczęście skończy tak jak Dorian. Z gorzkim zadowoleniem uczennica stwierdziła, że nie czułaby się specjalnie nieszczęśliwa z tego powodu.

Obce i moje

  Obudziłam się w przemoczonej piżamie, zmarznięta do samych kości. Pod policzkiem, zamiast poduszki, mając miękki, ale nieomylnie wilgotny mech. Obco płowy, ale nie zajęło to mych myśli ni na chwilę. Zaspana pogładziłam go ręką, zgarniając wiele połyskliwych kropli. Niby zahipnotyzowana wpatrywałam się jak spływają po mych palcach. Nagle rozbudzona, z jasnym błyskiem w oku, szybko zebrałam się na czworaki. Zaszemrało opadłe listowie. Prześlizgnęłam wzrokiem po majestatycznych, czarnych kolumnach drzew. Nie rosły tu krzewy. Wielkie przestrzenie pomiędzy pniami wypełniała nieśpiesznie snująca się mgła. Ten widok miał w sobie więcej magii od niejednego sztukmistrza. A w stopniu mroku bił na głowę najczarniejsze noce. 
  Wstałam powoli, ani na chwilę nie spuszczając nieufnego spojrzenia z najbliższych drzew. Nie znałam tego lasu. Ten brak zarośli, choćby większego runa, młodszych drzewek... Były tylko te olbrzymy, ich obco gładka i jakby okopcona sadzą kora. Pełne zadaszenie z liści, przepuszczające tak mało światła, że nie byłam w stanie określić pory dnia. I mgła, która owinęła się wokół mnie ze swą wilgocią i zimnem. Musiałam tej nocy odejść daleko.... Dalej niż kiedykolwiek.
  Czułam się jak intruz. Obdarty włamywacz w pięknym, ale pustym pałacu. Nie pasowałam tu. Jak nigdy do żadnego miejsca należącego do natury.
  Szłam wolno. Chrzęst liści pod moimi gołymi, zdrętwiałymi z zimna stopami i mój oddech- tylko te dźwięki zakłócały złą, wręcz miażdżącą żebra ciszę. Żadnych ptaków. Żadnych gryzoni, robaków... Tym bardziej żadnych większych zwierząt. Zabrakło i zieleni. Same szarości, czernie, biele i brązy. Ten las najbardziej pasował do późnej jesieni bądź nieśnieżnej zimy. Nie pełni lata, która panowała gdzie indziej.
  Drżałam. Mokre ubranie niemile przyklejało się do mojego ciała i ciążyło niemiłosiernie, lecz alternatyw nie miałam. Tylko jako tako wykręciłam rękawy. Ach, jak bardzo chciałabym uciec stąd. Te pnie, za idealne, przywodziły mi na myśl pręty klatki. A mgła, która pozwalała zobaczyć coś na ledwie kilka kroków... Władzę nade mną przejęło wrażenie, że za chwilę coś z niej wyskoczy. Czułam na sobie wygłodniałe spojrzenie. W pewnej chwili mogłam się założyć, że słyszałam ostrzejszy szelest opadłego listowia. A cokolwiek go wywołało, nie należało do mego świata, nie mówiło moim językiem... 
  Ruszyłam biegiem. Najszybszym sprintem, na jaki mogłam sobie pozwolić ciągle manewrując pomiędzy drzewami. Nic nie mijało. I drzewa, i mgła.... Były wszędzie. Jakby ogarnęły cały świat. Minęły wieki, a zdyszana jak nigdy, z wypiekami na twarzy, prawie runęłam na ziemię. Ciężko oparłam się o jedno z drzew. Zsunęłam się po nim na wpół bezwładnie. Nie miałam już sił. Mój oddech prawie zagłuszył ostre, nienaturalne warczenie. Prawie. Zerwałam się na równe nogi, nagle zapominając, jak się oddycha. Nigdy nie czułam takiego lęku. Nie było zwierzęcia, które chciałoby mnie skrzywdzić. Przed ludźmi umiałam się bronić. Ale teraz... Cała pewność siebie, całą moja siła, uleciały. Tu nie miałam żadnej władzy. Nogi pode mną dygotały. Wiele wysiłku wymagało ode mnie utrzymanie pionu, postawienie kroku wydawało się niewykonalne.
  Wiedziałam, że bestia mnie otacza. Jej głos był wibrujący, obcy... Przenikał mnie na wskroś, podobny do zimna. A ja byłam za słaba, a ja byłam za słaba...
  Nagle wynurzyła się z mgły. Zbłąkany strumyk światła zaiskrzył na jego pysku. Stwór wyglądał podobnie jak olbrzymi wilk, ale nie był nim. Nie biło w nim serce. Cały zbudowany z różnorodnych metali, głównie srebrzystych i miedzianych. Warczał nie marszcząc pyska. A jego oczy były złociste jak drogie gałki do drzwi, lecz jedna miała inny odcień od drugiej. Wyglądały tak, jakby naprawdę patrzyły. Wlepiał je wprost we mnie.
  Opadłam na ziemię. Półsiedząc, półleżąc, czekałam na niego. Obojętna głębiej niż kiedykolwiek. Wstrząsały mną kolejne dreszcze. Nie mogłam się pozbyć myśli, że z każdym tracę siły. W pewnej chwili po prostu zamknęłam oczy.
  Znowu czułam jego obecność. Był blisko. Uchyliłam lekko powieki. Gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym go dotknąć. Wpatrywał się we mnie, nieodgadniony. Rozumiałabym żyjącego wilka. Ten nie mówił, jakby nie umiał. Kiedy uniosłam dłoń, cofnął się na pół kroku i znowu zawarczał, lekko uchylając pysk. Miał dziwne zęby. Część równą jak obręcz, stworzone do miażdżenia, resztę podobną do igieł... Ale ręka drżała mi z zimna, nie lęku. Nie ugryzł mnie, choć zbliżyłam się jeszcze bardziej. W końcu dotknęłam jego szyi.
  W jednej chwili już wiedziałam już, że on żyje. Ale inaczej. Wilk-nie-wilk wydawał się zszokowany. Odskoczył jakby mój dotyk go palił. Ale miał w sobie coś mojego. Nie umiał mnie zaatakować. Tylko otwierał i zamykał pysk, czy to próbując mi coś powiedzieć, czy by zwrócić uwagę na swoje dziwne uzębienie. Nic z tego mu się nie udało.
  Wstałam ostrożnie. Nogi protestowały, uginając się pode mną, ale dałam radę. Wilk cofnął się kolejny krok, wpatrując we mnie, jakbym to ja była bestią.
 - Nejni, nej... Nejni, nej.... - wymruczałam, znowu wyciągając dłoń. Nie protestował, kiedy pogładziłam go po pysku. - Nejlij, nejli, neji.... Ne – kontynuowałam, dalej muskając jego kark, grzbiet. Czułam w nim rozdarcie, zagubienie. Jakby chciał się na mnie rzucić, a jednocześnie nie potrafił. - Jesteś wilkiem, wiesz? - zapytałam, dalej gładząc go po grzbiecie. - Wilkiem, wilkiem co czuje, co mnie rozumie, co należy do lasu... - mówiłam tak, jak wcześniej nuciłam. Cichutko, miękko... Coś było w tych słowach. Niezwiązanego z ich pierwotnym znaczeniem. - Jesteś mój, bo jest w tobie wilk. Wilk, który może wszystko zmienić... Czujesz tego wilka? Na pewno czujesz... On chce polować, biegać, wygrzewać się w słońcu i odpoczywać w cieniu, wśród prawdziwych drzew i prawdziwych, śpiewających ptaków. On chce mieć swoją watahę, swoją waderę.... Chce żyć. Pozwól mu na to....
Podczas gdy ja zapomniałam o swej słabości., wilk zaczął dygotać, prawie spazmatycznie. Czułam jego ból jak własny. Tak, jak powinno być.... Tak jak było w przypadku każdego zwierzęcia, każdego drzewa, każdego kwiatu, któremu przyjdzie umierać w szkle...
W pewnej chwili, zamiast zimnej stali, poczułam pod palcami szorstką sierść. Lęk w powietrzu stał się wręcz namacalny.
 - Lijja, lilka, lika, lij. Liij.... Lisa, lijjji, lija, li. Liiij... - napięcie w mięśniach, które jeszcze przed chwilą były z metalu, znikało w spokojnym rytmie mych słów. Skowyt zamierał, zastępowany szybkim oddechem. Oddechem! - Liiij, liij.... Lika, lisa, lija, liv. Liija, lija, lik. Liwa, li, liin... Liika....
  Sierść, która zastępowała metal, odpowiadała mu kolorom. Nigdy nie widziałam u wilka takiej bajecznej maści. Bezwładnej kompozycji mazajów rdzawych i srebrzystych. Nie byłam w stanie dłużej ustać na nogach, więc usiadłam krzyżując je, zamiast gładzić grzbiet, wzięłam się za bok ciągle wielkiego, za dużego jak na wilka zwierzęcia. Ten za to ułożył na moim kolanie swoją głowę i sam się zwinął w kłębek, wtulając w moją nogę. Był ciepły jak rozgrzany piec. Moje oczy napotkały jego błyszczące ślipia, szczerozłote. Przejechałam opuszkami palców po linii jego pyska, dalej przeniosłam dłoń na tył wielkiego łba i podrapałam go za zaokrąglonymi, na sztorc postawionymi uszami. Zmrużył oczy. Spokój z niego promieniował. Spokój i ukojenie.
  Zasnął. Wiedział, że jest przy mnie bezpieczny, tak samo jak ja wiedziałam, że on mnie nie skrzywdzi. Nagle ten las stracił swą mroczną otoczkę. Tak jakby mgła, która pierzchła w międzyczasie, zabrała ze sobą jego tajemnicę. Był po prostu stary. Nadal obcy i martwy, ale... Nie tak jak wcześniej. Bo zrozumiałam, że on po prostu nie należał do mnie. Nie tak jak każdy inny las na świecie. Ten był swój. Swój własny. Ale akceptował moją obecność. Wiedział, że uszanuję jego zasady. I chyba, chyba był świadom, co z niego wyplewiłam. W dobry, najlepszy sposób. Może dlatego pozwolił mi zostać? Czy to, co myślę, ma jakikolwiek sens? Nagle znów poczułam wielkie zmęczenie. Przechyliłam się na bok, wtuliłam w ciepły bok wilka i.... Odpłynęłam. Beztroska i ufna jak dziecko.