niedziela, 9 lipca 2017

Upragniona czerń

  Dawno nie spało mi się tak dobrze. Ogarnęło mnie rozleniwienie godne kota drzemiącego na kominku. Wylegiwałam się w błogim cieple, nieodzownie z krainy snu do jawy się zbliżając, ale ani myśląc ten proces przyśpieszać. Nie otwierałam oczu. Nie myślałam. Chciałam po prostu trwać w tym miejscu-nie-miejscu. Ale coś mnie przyzywało. Ani myślałam gnać do rzeczywistości. Chciałam to temu czemuś (komuś?) zakomunikować, ale udało mi się ledwie wymamrotać me życzenie niezbyt przytomnie. Coś musnęło mój policzek. To również miałam szczery zamiar zignorować. Odwróciłam głowę, by odsunąć się od tego czegoś. Języka. Ten jednak i tu mnie odnalazł. Czego ode mnie chciał ten wi... Nie! Ja śpię. Śpię, chcę jeszcze spać...
  Nie była to może najbardziej zaciekła walka, ale tylko dla postronnego obserwatora. I zdradę wewnętrzną zaliczyłam, bo mój umysł nie marzył o niczym innym, a o otrząśnięciu się z ostatków snu i zaczęciu pracy. Oszczędnej w ruchach, ale jak najbardziej zapamiętałej szarpaniny pomiędzy mną a wilkiem też nie zabrakło. Kolejna zdrada, w końcu ledwie co go ocaliłam. Co on się tak uparł.... Drapał mnie, lizał, trącał nosem. O pomrukach, warknięciach, szczekach i jękach, że nie wspomnę.
  Przegrałam z kretesem. Tarzanie się po ściółce na celu uniknięcia „ciosów” i zapał rozumu w powrocie do świata żywych zgubiły mnie całkiem. Nie było sensu dalej się łudzić- rozbudziłam się na tyle, że na sen już nie miałam co liczyć. Chociaż inne zmęczenie, takie głębsze, dziwne, nadal we mnie było. Ale w tej chwili w hierarchii ważności pozycję miało najniższą.
  Wstałam zatem, perfidne zwierzę obdarzając wymownym spojrzeniem. Olbrzymi basior już w drodze był. Kiedy nie ruszyłam za nim, obrócił się i zerknął na mnie błagalnie. Podkreślił swe uczucia dziwnym ni to piskiem, ni szczekiem, ni skowytem. W obronnym geście uniosłam ręce do góry i, nie oszukując się co do swej kapitulacji, potulnie podążyłam w ślad za nim.
  Niecierpliwił się. Ciągle przyśpieszał i poganiał mnie szczeknięciami, aż ja buntowniczo zaczęłam zwalniać. Gołe stopy wdawały mi się we znaki. O ile do biegania po miękkiej trawie błoni się nadają, to w przypadku to za mokrych, to niemile chrupiących pod nogami liści i pomniejszych gałązek nie są już zbyt praktyczne. Tyle dobrego, że piżama na mnie podeschła i była tylko miejscami lekko wilgotnawa. Wilk, kiedy w końcu się zorientował, jak daleko w tyle zostałam, obejrzał się i zapiszczał przeciągle, dreptając w miejscu.
 - Pragnę zauważyć, że jestem zmęczonym człowiekiem. - Demonstracyjnie ziewnęłam. - W dodatku nigdzie się nieśpieszącym. - Wątpię, by ktokolwiek w Akademii się za mną stęsknił. Nawet gdybym przepadła na miesiąc. - Czy naprawdę musimy tak gnać?
W formie odpowiedzi zostałam obdarzona nadzwyczaj nieprzychylnym spojrzeniem i warknięciem. Westchnęłam.
 - Szybciej iść nie będę....
Swojego się trzymałam i żadne podszczypywanie kostek, tarmoszenie za nogawkę czy popychanie nie było w stanie mnie od tego odwieźć. W pewnej chwili wilk odpuścił i zbliżył się tempem do mojego. Na chwilę. Potem znowu przyśpieszył i urozmaicił sobie w miarę proste manewrowanie pomiędzy czarnymi kolumnami pni wściekłym kluczeniem, pętelek robieniem, podskakiwaniem, wracaniem do mnie i znowu wyprzedzaniem, pojękiwaniem.... Niezbyt subtelna wiadomość pokroju „człowieku, jak można się tak wlec? Weź się zlituj...”. Zdecydowałam się zgrywać głuchą i ślepą. Jakoś nie mogłam wykrzesać z siebie więcej energii. To znużenie z tyłu głowy wyciekało do reszty mego ciała.
  Nagle mój pełen energii jak szczeniak towarzysz zamarł. Spojrzał gdzieś w bok, zastrzygł nerwowo uszami. Napięcie wyzierało z każdego mięśnia jego ciała, z całej skupionej pozycji. Wzrok, jaki potem na mnie skierował, mówił wystarczająco dużo. Kiedy basior rzucił się do biegu, pomknęłam za nim, jak cień. Sama nie widziałam ani nie słyszałam nic. Ale jakoś tym razem już nie mogłam zignorować wilczka... Dziad pewnie wiedział coś więcej niż ja. I cokolwiek to było, mocno mu się nie podobało.
  Serce łopotało mi w piersi o wiele za gorączkowo, kolka chciała mi w boku dziurę wywiercić... Wilk widział, że zwalniam. Szczekał gorączkowo, pojękiwał... Okrążał mnie, biegł kilka kroków dalej, oglądał się, napotykał moje spojrzenie i się cofał, by rytuał powtórzyć. Jakby mógł mi przekazać choć cień swojej siły. Nie powiem, bym miała złą kondycję, ale ten wilk nawet się nie zdyszał... Wtedy do mych uszu doszedł przedziwny dźwięk. Gwizd i trzask, gwizd i trzask.... Splecione razem skrajnie nieudolnie, sztucznie. Wilk chwycił mnie za nogawkę i delikatnie ciągnął do przodu, ale ja, zgięta w pół, rękami o kolana oparta, ledwie mogłam stać.
  Zmieniłam zdanie, gdy wyglądając zza jednego z wielu idealnych, smukłych pni dostrzegłam to, co nas ścigało. Dziadostwo miało gdzieś wielkość orła, ale sylwetkę kompletnie inną i leciało. Ale nie było zwierzęciem. Było czymś tak skrajnie obcym i pokracznym, że aż przebiegł mnie dreszcz. Przy tym czymś ten las wydawał mi się wręcz rajem.
  Pomimo świeżej dawki adrenaliny, przebiegłam ledwie kilkadziesiąt metrów nim bezwładnie osunęłam się na kolana. Wilk ciągnął mnie za rękę, usiłował do pionu postawić, ale widziałam za wiele gwiazdek i czarnych plamek, by wysłuchać jego skomlącego błagania. Gęsta, niedająca się przełknąć ślina w ustach nie pomagała w i tak niełatwym oddychaniu. A ból w piersi i boku stawał się z każdą chwilą coraz to bardziej nieznośny.
  Na chwilę mi się całkiem padło. Słyszałam jak przez watę wściekłe ujadanie poprzecinane skowytami, splecione z ostrym trzaskogwizdem. Zobojętniała, niezdolna uchylić powieki. Sen nie tyle otwierał przede mną ramiona, co mnie zagarniał, pochłaniał. Może gdybym nie była tak bardzo, tak strasznie zmęczona... Wycieńczenie wyzierało ze mnie. Nawet to inne, silniejsze, niezwiązane z biegiem... Nie umiałam się sprzeciwić.
  Coś wbiło się w moje ramiona i w szaleńczym pędzie uniosło ku górze. Wrzasnęłam z bólu i szoku. Szaro-bura ziemia uciekała w popłochu z wielką, srebrzysto-rdzawą sylwetką na niej rozpostartą. Mknęliśmy idealnie wzdłuż czarnych kolumn Trzymało mnie coś w rodzaju ptaka. Ale obcego. Zimnego. Wielkiego. Z niepołyskliwego, szarego metalu. Trzask-gwizd, trzask-gwizd... Dźwięk sprzężony z ruchem pokracznych skrzydeł. Z każdym szpony wbijały się mocniej w moje ciało. We wrzaskach ścierałam gardło. Szarpanie się dało tyle, że ból wzrastał jeszcze szybciej. Miałam dość. DOŚĆ. Ale byłam bezbronna. Nic nie czułam. Tylko ból i wycieńczenie, wszystko odbijające się gdzieś echem nawet i po całej mojej duszy.
  Wznieśliśmy się na wysokość koron drzew. Ostry brzdęk i trzask. Draśnięcie w policzek, tuż pod oko. I bezwładność. Nie lot. Upadek. W czerń? Dalej, dalej... Szybciej, szybciej.... Niemiłe uczucie w żołądku. I czerń, głęboka i gęsta jak smoła.


***


  W drodze do szkoły nasza dwójka spokojnie mogłaby uchodzić za parę potępieńców bądź skazańców. Wlekliśmy się noga za nogą, ze spojrzeniem niewyraźnym, zaćmionym bólem. I wilk oberwał nietęgo. Bardziej niż ja. Bronił mnie, ale nie był w stanie pokonać żelaznego cholerstwa. Prowadził dzielnie, bez słowa skargi. Nie mieliśmy siły na rozmowy. Podobnie jak na cokolwiek, co odróżniłoby nas od dwójki ożywionych trupów.
  Byłoby o wiele gorzej, gdyby zdarzenie miało miejsce w normalnym lasku. Tam nigdy warstwa liści nie osiągnęłaby takiej grubości, nie zamortyzowałaby uderzenia jak śnieżna zaspa. Nie latem. Pewno praktycznie nie ulegała rozkładowi przez wiele, wiele lat... I niech jej za to dzięki będą, kilka stłuczeń to absurdalnie niskie konsekwencje za taki spektakularny upadek.
  To wszystko było takie nierealne. Te wysokie, idealne drzewa.... Las bez żadnego, najmniejszego nawet runa. Przemiana mechanicznego wilczka w jak najbardziej żywego. Błogi, aż za błogi sen... Ptaszysko, które w odróżnieniu od wilka, nie słyszało. Nie czuło mnie. A ja nie czułam w nim życia. Może właśnie dzięki temu podobieństwu do snu byłam w stanie iść dalej, nie padłam gdzieś po drodze, nie poddałam się napierającemu ze wszystkich stron, duszącemu jak w imadle zmęczeniu.
  Musieliśmy iść. Opatrunek z mchu czy lekarstwo w formie zielska to na inne rany. Pal licho moje, na pewno nie na te wilka. A i tak nie mogłam ruszać rękoma bez rozrywania skrzepów, więc w tej chwili byłam najgorszym możliwym medykiem. Musieliśmy dotrzeć do Akademii. W życiu bym nie pomyślała, że coś takiego przyjdzie mi do głowy. Że ta cholerna szkółka przyda się do czegokolwiek.
  Zwierzęta zamierały, zaskoczone naszym widokiem. Czasem usiłowały przyciągnąć moją uwagę. Pytały co nam się stało, jak nam pomóc... Zbywałam je smutnym uśmiechem. Nie były namolne.
  Zmierzchało już mocno, kiedy przekroczyłam linię lasu i weszłam na teren szkoły. Po raz pierwszy w życiu ucieszyłam się na widok tego wielkiego, szarego gmaszyska. Wilk nie zatrzymał się, nadal dzielnie człapał na dwa kroki przede mną. Zdecydowanie potrzebował pomocy bardziej niż ja. Jego sierść obecnie miała jeszcze nowe, ogniście rdzawe mazaje. Niektóre wciąż się powiększały... Sama grzecznie trzymałam ręce nieruchomo, krew zakrzepła. Ramiona przestały mnie boleć prawie całkiem.
  Ktoś biegł w naszym kierunku. Wszędzie bym rozpoznała tę grzywę, miękki krok... Jeremi. Kochany Jeremi z idealnym wyczuciem czasu. Jakiś czas temu ofukał mnie za zwracanie się do niego „panie Hefush”, od tego czasu nie popełniłam tego błędu. Na kilka metrów przed nami zwolnił, spojrzenie jego wyrażało sam szok. Najpierw szybkim, badawczym spojrzeniem swych piwnych kocich oczu obdarzył mego kompana. Wilk klapnął spokojnie u mego boku. Świadomy z wypełnionego obowiązku, pogrążył się w płytkim śnie. Wątpiłam, czy byłby już w stanie się podnieść.
 - Ali... - szepnął Jeremi, kiedy przeniósł swe spojrzenie na mnie. Natychmiast stało się bardziej oszołomione.
  Uśmiechnęłam się do przyjaciela tym samym smutnym uśmiechem, co wiele razy wcześniej do mieszkańców lasu. Nie był w stanie wydusić słowa. Wpatrywał się w krew na mojej piżamie. Moją krew. Skrzepy na ramionach, kontrastując ze stosunkowo jasnym materiałem, na pewno nie wyglądały za dobrze. Półlew nadal milczał, co do niego niepodobne. Wzrok odmawiał mi posłuszeństwa, mącił się, rozmywał... Zmęczenie odbierało mi oddech. Nagle głowa mi opadła i całkiem straciłam siły. Poczułam jeszcze, jak ląduję w silnych ramionach przyjaciela. Na reszcie bezpieczna. Na reszcie w czarnym śnie, na który czekałam tak długo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz