piątek, 23 czerwca 2017

Kwestia perspektywy

  Tej nieszczęsnej nocy siedziałam z tyłu, przy ścianie. Nawet nie zbliżyłam się do tamtego chłopaka. Z zielarstwa może i niezła jestem, ale jemu żaden napar czy herbatka pomóc nie mógł. Ciężko stwierdzić, czy umarł z poniesionych ran, czy zwyczajnie się wykrwawił. Szybko go zabrali jak tylko przestał dychać, a i nie byłam w nastroju do przepychania się. Nikt chyba nie był. Właściwie jak zaraza wśród wszystkich obecnych rozprzestrzenił się smutek, zniechęcenie, oszołomienie i.... Ziarna złości, które wkrótce miały wykiełkować.
  Cisza panoszyła się w najlepsze, a nikt nie miał dość odwagi, by ją przerwać. Sama nie widziałam ku temu powodu. Atmosfera mi się nie udzieliła, nie wewnętrznie. Czułam się jak człowiek niereligijny w kościele. Zachowywałam się jak wszyscy, udawałam jedną z nich, ale... Naprawdę myślałam o wszystkim, ale nie modlitwie i tylko czekałam na koniec, który zdawał się odwlekać w nieskończoność. Szczerze? Niektórzy z tu obecnych zachowywali się faktycznie tak, jakby w jakichś modłach byli pogrążeni. Mamrotali coś mechanicznie z nieobecnym spojrzeniem. Inni powoli przełamywali ciszę szeptami. Wsłuchiwanie się wymagało nie lada trudu, a efekt nie był tego wart. Same stwierdzenia banałów.
  Rozumiem, zginął człowiek, pierwsza taka śmierć w murach, pewno i jedna z gorszych, jakie widziała większość tu obecnych... Ale... Z tego co mi wiadomo, jesteśmy w stanie wojny. Na tyle starej, że nie odczuwa się tego na co dzień, nie jest to tematem plotek i domysłów, nie żyjemy podług lęku... Ale jednak jest wojna. I, skoro zaczęły się tego typu działania, pewnie walka przechodzi na nową płaszczyznę. Będą kolejni martwi, niezależnie od stopnia wyszkolenia, elitarności czy umiejętności naszych. Tego się nie uniknie. Jeżeli będziemy smęcić tak za każdym razem... Nie no, jedno karcące spojrzenie czy kolejna uwaga nie są warte męki siedzenia nieruchomo całe wieki, że o przerywaniu snu nie wspomnę. Dobrze, że chociaż sensowną piżamę mam, dwuczęściową i z grubego materiału, nie cienka koszulę nocną jak co po niektóre...
  Właśnie skończyłam rekonesans wzrokowy i brałam się za dyskretny odwrót, kiedy ciszę, czy raczej morze cichych szmerów, przeciął czyjś podniesiony głos
 - To wszystko przez tą przeklętą Telksionoe!
  Pękła bańka napiętej atmosfery. W centrum, w pobliżu tamtej dziewczyny, zaczęły się rozmowy. Prawdziwe, pełnym tonem prowadzone. Wykorzystałam zainteresowanie sali ich treścią jako zasłonę dymną. Po kilku zduszonych „przepraszam” przedostałam się do holu.
  Z ulgą oparłam się o chłodną ścianę. W sali, choć nie czuć tego jak się siedziało tam kawał czasu, panowała duchota. Za wiele osób na niewielkiej powierzchni, dymiące świece bynajmniej sytuacji nie poprawiały. Powoli, z niepotrzebnym wahaniem, ruszyłam na zewnątrz. Powinnam się przebrać, ale nie dbałam o to. Moja piżama rękawy miała długie i wyglądała przyzwoicie. No i w lasach, w szczególności po nocach, zazwyczaj niewiele jest osób skłonnych wytykać mi mój wygląd.
  Musiałam zaczekać w wykuszu drzwi obok wyjścia kilka minut, bo grabarz, czy ktoś za niego robiący, szedł w stronę szkoły. Twierdzę po łopacie, niewielu w tych okolicznościach ma powód ją nosić.
  Pies, olbrzymie i półdzikie bydle, niemal mnie wydał. Wyczuł mnie łatwo, na korytarzu panował przeciąg niewiadomego pochodzenia. Wyprzedził swego człowieka o kilka kroków i już miał zaszczekać, ale jedno moje spojrzenie wystarczyło, by cofnął się i zaczekał grzecznie czekać przy drzwiach wejściowych. Na szczęście, pan grabarz minął mnie szybko, zbytnio zajęty myślami, żeby zachowaniu swego czworonoga uwagę poświęcić.
  Na zewnątrz w końcu odetchnęłam głęboko. Wiatr był chłodny, aż zadrżałam, ale nie zwróciłam na to uwagi. Ani myślałam zawracać do pokoju. Szybko przeszłam z nieśpiesznego truchtu do niemal sprintu. Musiałam się rozgrzać, a i marzył mi się spacer wśród drzew, nie na pustych, ciemnych błoniach. W pewnej chwili, na zakręcie mającym na celu ominięcie wielkiego ostańca, dostrzegłam światło kątem oka. Stłumione, ale jedyne w ciemnej masie akademika. Zatrzymałam się. Stałam w plamie cienia, nawet wyglądając przez okno nikt nie miał prawa mnie zauważyć.
  Po dobrych dwóch minutach bez zmian znudziło mi się. I tak prędzej czy później ktoś mnie wyda, jak w końcu wywalą mnie ze szkoły, to wręcz na tym skorzystam. Ruszyłam chyżo niby łania. Prosto w dygoczącą w lodowatym wichrze masę lasu, przyciągającą mnie jak magnes. Do cmentarza wiodła wąska dróżka skierowana w lewo. Leżał blisko Akademii, może dziesięć minut szybszego tempa. Ale nie zamierzałam iść tamtędy. Nie dziś. Chciałam tylko posłuchać trochę mrocznej pieśni lasu, żywszego niż za dnia. Kaprys. Niechęć do bezowocnego leżenia, pewno i do świtu, w łóżku.
  Ciemny las połknął mnie jak wielka, rozdygotana bestia. Zignorowałam kolejne dreszcze, towarzyszące każdemu ryku wiatru. Mój ludzki wzrok na niewiele się tu zdawał. To był inny świat. Innych zmysłów. W tym i tego tajemnego czucia, dzięki któremu wiedziałam, gdzie stawiać stopy, jakie miejsca unikać, dokąd się kierować... Nad samym moim uchem odezwała się sowa. To był mój świat. W stopniu nie mniejszym od tego nocnego ptaka.

Tragiczna noc

Noc, cichy strumień mroku przelewający się przez srebrne palce księżyca. Dobra, łaskawa ciemność otuliła ukryte w lesie gmaszysko akademii, przycupnięte na polanie jak szkielet olbrzyma, który powołany został nagle do lepszego życia i zamiast ciałem powlekł się ornamentami i światłem. Dookoła szumiał las, a powietrze przesycone świeżymi aromatami rosy i igliwia wdzierało się do pomieszczeń przez uchylone okna. Muślinowe firaneczki i ciężkie kotary wyginały się w hipnotycznych splotach łasząc się do stojących przy nich zbroi i obrazów. Uczniowie, przeobrażeni w skulone postacie zatopione w puchy pogmatwanych pościeli spoczywali cicho pogrążeni w snach, a ich równe oddechy szeleściły pod kopulastymi sklepieniami, jak roje jesiennych liści zapędzone figlarnym wietrzykiem za próg domu. Nie wszyscy jednak spali. W salonie przy dębowym, owalnym stoliku zapadnięta w fotel ze swą robótką siedziała p. Athena. Co jakiś czas jej modre oczy przymykały się i nauczycielka drzemała poświstując z cicha. Przebudziwszy się zrywała się z miejsca i podchodziła do okna, delikatnie unosiła zasłonę, po czym intensywnie wpatrywała się w mrok.
- Powinni już wrócić - mruczała i znów wracała do swych zajęć. Właśnie zdarzyło jej się przysnąć, gdy drzwi rozwarły się i do środka wpadli członkowie grupy ekspedycyjnej. Jurand i Kaspian podtrzymywali za ramiona nieprzytomnego Doriana, a dziewczęta niosły zwoje zakrwawionych bandaży, które co i rusz starały się dociskać do ran przyjaciela.
- Medyka! - wrzasnęła Lotha, odzyskując mimo zmęczenia dawną werwę. Athena zbudzona już samym wtargnięciem młodzieży do gmachu teraz otrząsnęła się z odrętwienia w jakie wprawił ją widok jednego z uczniów w takim stanie i zaczęła pospiesznie wydawać komendy.
- Jurand, Kaspian, ułóżcie go tu na stole - rozkazała, gdy znaleźli się w gabinecie pierwszej pomocy. Jej głos spokojny, aczkolwiek stanowczy odbijał się od ścian i wracał do nich jakby zdwojony.
- Ambra wezwij panią dyrektor, Ferina biegnij natychmiast po Florę, Gerda zawiadom magów, Lotha napij się wody i postaraj się opanować, twoja histeria w niczym nie pomoże.
Dziewczyna pociągnęła nosem i z wdzięcznością ujęła w dłoń podaną przez opiekunkę chusteczkę. Do pomieszczenia wpadły dziewczęta informując, iż wszystkie najważniejsze osoby zostały powiadomione i zapytując jak jeszcze mogą być pomocne.
- Obudźcie wszystkich, którzy znają się na magii zielarskiej i uzdrawiającej, potrzebujemy rąk do pracy.
- Czy on umrze? - zapytała Lotha wciąż nie mogąc powstrzymać łez. Ledwie wczoraj Dorian wyznał jej wreszcie miłość. Teraz czuła się niejako za niego odpowiedzialna i nie chciała go stracić.Cała Akademia zawrzała w tym czasie nerwową krzątaniną. Medycy profesjonaliści i ci zupełnie niezdatni do niczego biegali po korytarzach, pukano do drzwi i wyciągano ludzi z łóżek. Słychać było tupot bosych stóp i szelest nocnych koszuli. Ze zgrozą Athena odkryła, że postawiono na nogi cała szkołę. Osobom zgoła nieprzydatnym w akcji ratunkowej kazano udać się do salonu i tam oczekiwać rezultatów, zaś wszystkich, którzy mogli coś pomóc zaangażowano przy ratowaniu chłopaka. Rany były straszne. Sączyła się z nich brudna krew tworząc czerwone plamy na czarno-białej posadzce. Skóra była porozrywana, a pod cienką warstwą poszarpanych mięśni ukazywały się kości. Czerwone policzki młodzieńca i rozpalone czoło zraszał pot. Co jakiś czas otwierał oczy, krztusił się krwią i wiódł dookoła nieobecnym przymglonym spojrzeniem.
- Pokonaliśmy go? - szeptał pytająco i z lękiem jakby świadomość niespełnionego zadania miała decydować o jego życiu i śmierci. Jego ukochana nie odstępowała go na krok. ściskała jego drżącą dłoń i patrząc przez łzy odpowiadała.
- Tak kochany, pokonałeś go. Ocaliłeś nas wszystkich. - choć wiedziała, że nie do końca jest to prawdą. Godziny wlekły się niemożliwie. Ruchy chirurgów stawały się coraz bardziej nerwowe, ale mimo zdwojonych wysiłków stan poszkodowanego pogarszał się. Wreszcie Athena wyszła do salonu i wezwała resztę grupy ekspedycyjnej.
- Jeśli chcecie go jeszcze pożegnać - powiedziała lekko zmienionym głosem - to teraz.
***
W salonie panowała cisza odmierzana monotonnym tykaniem stojącego pod ścianą zegara. Na środku stolika stała lampka naftowa, wewnątrz której pełgał sztylecik ognistego płomyka. Cały pokój zasnuty był migotliwą siwo-złotą mgłą osiadającą na meblach i rozwichrzonych czuprynach. Za każdym razem gdy szmery w pokoju medycznym nasilały się zgromadzeni wstrzymywali oddech starając się dosłyszeć słowa wyroku. Życie lub śmierć na tej chybotliwej wadze zawisły wszystkie myśli młodych ludzi. Wreszcie drzwi otworzyły się i wyszła z nich p. Flora. Wyglądała jak jakiś upiór wyciągnięty w samo południe wprost z grobu. Jej cera była blada, włosy zlepione potem, mimo iż spięte w kitkę spadały teraz spod poluzowanego czepka na ramiona brzydkimi, tłustymi strąkami, a przez policzki ciągnęły się purpurowe smugi od ciągłego ocierania łez umazanymi we krwi rękami. Powiodła dookoła nieobecnym spojrzeniem i ruszyła przed siebie ciemnym korytarzem. Po niej zaczęli wylegać z ambulatorium pozostali uczestnicy operacji w stanie nie wiele lepszym jeśli nie gorszym niż ona. Pytające spojrzenia spoczęły jednak od razu na niemianowanej wychowawczyni wszystkich roczników p. Athenie. Starała się uśmiechnąć, powiedzieć coś budującego, ale zamiast tego jej usta wygięły się w jakimś dziwnym grymasie. Przeczesała włosy i z rezygnacją kręcąc głową szepnęła.
- Odszedł, nic więcej nie można było zrobić.
Za nią w kącie przystanęła grupa ekspedycyjna. Stanęli kołem i złożyli sobie ręce na ramionach jak w czasie narady przed bitwą. Przez zgromadzeniem przebiegły zduszone szmery jak stado szczurów, które nagle wyległy z podziemnych pieczar, by siać lęk i pytania, których nie da się w takich chwilach uniknąć, a na które odpowiedzi zwyczajnie nie istnieją.
- Zaparzę herbatę - szepnęła nauczycielka nie mogąc dłużej znieść pytających spojrzeń.
***
Kolejne chwile bolesnego napięcia i ciszy niespokojnie świdrującej w uszach i milczenia wgryzającego się w każdą myśl, plączącego jej wątek jak rozbrykany kociak nitkę. Nie było to milczenie przyjaciół pełne radosnego oczekiwania, spokojnej bliskości i nadziei, była to w pełnym słowa znaczeniu cisza grobowa, tak gęsta iż nie było widać twarzy, a tylko woskowe maski jakby pośmiertne. Nie wykluczone, iż przyczyniały się do tego niemiłosiernie kopcące świece ułożone niedbale na rzeźbionych ciężkich komódkach pod ścianami. Wosk skapywał na serwetki i plamił blaty, mosiężne zdobne w poskręcane liście i kwiaty uchwyty. Ciężkie secesyjne meble rozmywały się w oparach. Obite kwiecistymi materiałami kanapy o powyginanych cienkich nóżkach zdawały się wisieć w powietrzu, okna skłaniały się ku nim zamglonymi oczami szyb w których połyskiwały drobinki gwiazd. Nikomu nie przyszło do głowy by pofatygować się do włącznika i zapalić światło. Zresztą dyrektorka uznała, iż przesiadywanie w skąpych strojach nocnych w ciasnym pokoiku, będzie mniej gorszące przy równie ograniczonym oświetleniu. W końcu skoro uczniowie ledwo będą widzieć swoje twarz nie wpadnie im do głowy, żeby zaglądać koleżankom po łydkach. Może to i dobrze, bo podkrążone oczy i włosy w nieładzie nikomu nie dodawały uroku. Wreszcie p. Athena wróciła z tacą, na której złożyła rzędy parujących gorącym napojem filiżanek i imbryczkiem przewieszonym przez przedramię. Ona jedna w każdych okolicznościach wyglądała kwitnąco. Gdy podchodziła do uczniów rozdając filiżanki ze wstydem odwracali twarze zalane potokami łez. Ten jakże oszczędny ruch na chwilę zaburzył kamienną powagę otoczenia, jednak tylko na moment. Wnet znów wszyscy pogrążyli się w oparach milczenia. Siedzieli wpatrując się beznadziejnie w przestrzeń. Cóż innego pozostało do zrobienia. Nagle ciszę przeszył rozdzierający szloch. Gniewne spojrzenia skupiły się na Locie, która z mocno podkurczonymi kolanami wypłakiwała w nie teraz swoją rozpacz.
- Loti - przemówił potwornie blady Jurand nie swoim głosem, którego barwa przypominała do złudzenia papier ścierny, a dźwięki dolatywały jakby zza ściany - Loti nie możesz się zadręczać. Proszę nie płacz.
Nachyliwszy się jeszcze bliżej jej ucha dodał szeptem.
- Nie dodawaj im cierpień.
Dziewczyna pociągnęła bezceremonialnie nosem i utkwiła w nim zamglone spojrzenie. Przetarła oczy i szepnęła nieco bardziej natarczywie
- Nie rozumiesz co czuje, nie możesz tego wiedzieć
Kaspian, którego wojownicza natura domagała się na przekór wszelkim konwencjom aktywnego działania, w każdej sytuacji, zerwał się i zrobił kilka kroków po pokoju. Kolejny już emocjonalny wybuch w tym mdłym grzęzawisku użalania się nad sobą powitany został już z mniejszą dezaprobatą, a może nawet wywołał lekkie ożywienie.
- Przeklęta Telksinoe! Loti obiecuję ci, że pomścimy śmierć Doriana, choćby miało nas to kosztować życie. Wybijemy co do nogi jej po tysickroć przeklęte żmijowe plemię. Każemy im umierać tak jak naszemu przyjacielowi. A kiedy już dobrze wypłuczemy miecze w ich krwi ściągniemy za kudły ta wiedźmę z jej piedestału i włączymy w poczet jej martwego pomiotu. Niech sobie rządzi nimi w piekle. Są siebie warci.
- A jeśli - odezwał się cichy lecz zdecydowany głos od strony okna. - a jeśli ona nie jest zła, albo choć jej dzieci. Może nie wszystkie są... są takie jak myślicie.
Mówiła ciemna postać powoli wchodząca w mdłą poświatę ognistych płomyków. Wreszcie rozpoznano w niej Sephore. Włosy miała spięte w dwa dość grube ciemne warkocze, a luźna, dwuczęściowa, szara piżama unosiła się lekko pod wpływem jej przyspieszonego oddechu. W ciemnościach połyskiwała tylko biała wstążeczka, którą przewiązana była w pasie i dyskretna koronka przy szyi i na rękawach. Na ramiona zarzucony miała szlafrok wyszywany w srebrnawe ptasie skrzydła w nieco ciemniejszym kolorze. Stała przed nimi jakby nieco zmieszana i nieśmiało spuszczała głowę wpatrując się w czubki miękkich bucików, którymi rozgarniała włosie dywanu. Jej pojawienie się tak nagle i jakby z zupełnej nicości zaskoczyło na chwilę wszystkich do tego stopnia że zaniemówili. Nikt nie dostrzegł jej wcześniej siedzącej na ławeczce pod oknem, tara zaś nie tylko ujawniła się, ale też śmiała wyrazić własne zdanie zupełnie odbiegające od zaistniałej sytuacji. Została więc potraktowana jak intruz i prawdopodobnie właśnie tak się czuła przeklinając w duchu swą nadto gwałtowną reakcję.
- Jeśli masz co do tego wątpliwości to zobacz co zrobili Dorianowi - mruknęła Gerda.
- Daj jej spokój - wtrąciła - Ambra. Wszyscy wiedzą że Sefcia to niepoprawna idealistka. Idaliści... ci zawsze ginął zbyt młodo. Gdyby Dorian mnie wtedy nie osłonił, to moje zwłoki leżały by teraz w ambulatorium pod białym prześcieradłem.
Wzdrygnęła się jakby nagle poczuła zimno wpływające do pokoju przez uchylone dla oczyszczenia atmosfery okna.
- Przestań - syknęła Ferina, której wyraźnie wspominanie ostatnich wydarzeń sprawiało niemal fizyczny ból. W końcu jako medyk powinna jakoś zareagować, nie dopuścić do tego co się stało.
Sefora nadal stała ogłupiała opierając dłoń na stoliku. Cienie od płonącej na środku lampy kładły się na jej piegowatej twarzy dając jej wyraz niemal baśniowy, ale bynajmniej nie przerażający. Po policzku stoczyła jej się łza wyrażając w jednym geście podwójne cierpienie.
- Ja nie mówię, że to dobrze, ale - nie ustępowała czerwieniąc się coraz mocniej - może ona... może gdyby był ktoś z taką mocą, to może nie musiałby od razu robić takie straszne rzeczy. Przecież rodziny się nie wybiera. nie można tak uogólniać. Czy wtedy też chcielibyście tego kogos rozszarpać choć jest dobry.- czuła dziwną suchość w gardle, a język plątał się jej coraz bardziej.
- Głupia jesteś! - parsknął Kaspian - lepiej by ci było się nie odzywać, bo jak coś powiesz to można by się rozchorować od takiej ilości bzdur w jednym zdaniu
Nagle odzyskując pewność siebie dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy i wycedziła przez zęby.
- Tak sądzisz? Dobrze w takim razie zabieram mój idealizm z przed twych arcy wrażliwych ocząt, żebyś się nie rozchorował.
Chwyciła jakąś książkę spod stolika, pozorując, że to po nią tylko przyszła i wróciła na swoje miejsce zasłaniając okładką sączące się z oczu słone kropelki. Nie mogła jednak odzyskać dawnego spokoju i spojrzeć na współuczniów tak jak dawniej. Czuła się jak osaczone zwierze. Cicho więc wymknęła się z saloniku i pobiegła do swojego pokoju.

sobota, 17 czerwca 2017

A.Wojna

  Ciężko jest rozwścieczyć czarnulkę. A już na pewno wyzwaniem jest dokonanie tego w taki sposób, by ta dała po sobie poznać choćby irytację. Przefarbowanie ulubionej bluzki na czerwono (co niemałego nakładu pracy wymagało), nasypanie piasku do traperów, w których zazwyczaj chodziła, zwinięcie ubrań, kiedy brała kąpiel, podburzenie klasy, by przeszkadzała, jak przemówienie na lekcji języków wygłaszała... Tyle zachodu, przekupstwa i pracy, a ciągle nic.
  Iswena przed czymś większym chciała Alzurę wybadać, by uderzyć jak najtrafniej. Kiedy ofiara jest obojętna na wszystko, okazuje się to jednak trochę ciężkie. Ostatecznie zdecydowała się na wytoczenie przeciw dziewczynie cięższej artylerii. Zastawiła w lesie paręnaście sideł różnorodnej formy. Iswena wiedziała, że przekroczyła już linię zwykłych złośliwości. Ale ani myślała rezygnować. Ta nijaka, jak kamień twarda i obojętna panna nie dawała jej spokoju. Musiała ją złamać. Musiała wydobyć z niej jakieś ludzkie uczucie. Nie zdawała sobie sprawy, komu wypowiada wojnę.
  Następnego dnia Alzury nie było w szkole. Iswena rozglądała się bacznie, języka zaciągała u każdego, kto mógł ją widzieć, ale żadnej wieści nie dostała. Kiedy po zajęciach wróciła do swego pokoju, z szoku oddech zamarł jej w piersi. Wiatr wpadający przez otwarte okno wybrzuszał ciężkie zasłony. Unosił pojedyncze karty z porozrywanych książek. Muskał jej ulubione ubrania, rozszarpane, poznaczone pazurami, najczęściej w kawałkach. Sukienka, w której zamierzała pójść na bal, prawdziwe cudo, nadal wisiała na drzwiczkach szafy, lecz z czterema liniami po pazurach na ukos przez pierś. Wiadomość aż nadto czytelna.
  Przez następny tydzień czarnulka pojawiała się na ledwie pojedynczych lekcjach. Na korytarzu mignęła Iswenie kilka razy, i to tylko dzięki odznaczającemu się ubiorowi. Za to rządna zemsty dziewczyna dowiedziała się, że Alzuria rozmawiała z Florą Astro. Co najmniej kilka razy. Z czego nie raz zalatywało kłótnią, i nie raz błaganiem. Informatorzy za bardzo obawiali się ujawnienia, by podejść na tyle blisko, żeby rozpoznawać słowa. Ale możliwość mogła być tylko jedna- czarnulka leczyła jakieś zwierze i potrzebowała do tego ziół, których nie mogła ot tak sobie zdobyć.
  Pomimo zaangażowania wszystkich środków, Iswena nie doszła, gdzie Alzura przetrzymuje rannego. Dbała o to, by nikt jej nie śledził. A że biegała cholernie szybko i kompletnie nie przejmowała się lekcjami, działała skutecznie.
 Iswena nie mogła przestać myśleć o zemście. Tyle trudu wymagało od niej zdobycie tej sukni, a teraz nadawała się wyłącznie na szmaty. Tylko Uyra to zauważyła, ale dała się zbyć byle czym, nie drążyła tematu. A Iswena nadal się nakręcała...
  W końcu Iswena po raz pierwszy poszła na wagary. Wtedy ją zdybała, czarną strzałę mknącą przez szkolne błonia ku ścianie lasu. Miała szczęście, zaczaiła się w dobrym miejscu. W pojedynku na szybkość nie miałaby szans. Wyskoczyła na Alzurię zza kilku skałek przed lasem. Wyrżnęły razem ciężko o glebę. Potoczyły się chwilę. Iswena szarpała ją, drapała. Jednak jak się zatrzymały, to nie zdołała jej utrzymać.
 - Czego? - warknęła Alzuria, otrzepując ubranie. Patrzyła na zbierającą się blondynkę spod byka, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Iswena nie mogła się pozbyć wrażenia, że czarnulka tylko marzy, by rzucić się na nią i rozszarpać na sztuki, jak bestia, może i sama Alzuria, jej ubrania kilka dni temu. Nie dała po sobie poznać swych myśli.
 - Zemsty - wyrzuciła to słowo ostro, tonem nie mniej wrogim od tego Alzury. Nie mogła powstrzymać odruchu i zaczęła kręcić luźne pasemko włosów na palcu. Czarnulka zaśmiała się sucho, od czego Iswenę przeszedł dreszcz, który starannie ukryła. A przynajmniej miała taką nadzieję.
 - To ja mam do niej prawo. Twoje życie nie jest warte życia tych kilku istot, które zamordowałaś z zimną krwią, z kaprysu czy złośliwości. Te fatałaszki i inne śmiecie to zdecydowanie za mało. - Lód w jej głosie mógłby konkurować z lodowcem.
Mimowolnie Iswena zaobserwowała, że dziewczyna zbliżyła się nieco do niej. Z oczu zaś miotała iskrami. Iswena wiedziała, że mądrze byłoby się wycofać. Ale miała swoją godność. I były na szkolnych błoniach, do jasnej anielki.
 - Phi, jesteś nienormalna! - krzyknęła i cofnęła się na kilka kroków, spotykając nieruchome spojrzenie Alzury. Takie oczy mógłby mieć wilk przed atakiem, zauważyła mimowolnie.
 - Jeśli to jest wariactwem, to ja nie chcę być normalna - rzekła grobowym tonem i odwróciła się na pięcie. To do niej powinno należeć ostatnie słowo, uświadomiła sobie nagle Iswena. Ale wszystkie sensowne riposty uciekły jej z głowy. Po prostu patrzyła na plecy oddalającej się, odzianej w czarną skórzaną kurtkę dziewczyny. Nigdy nie widziała jej w sukni, nagle sobie uświadomiła. Dziwna, kompletnie nieuzasadniona myśl. Iswena czuła się idiotycznie. Dała się pokonać byle komu, ot nijakiej czarnulce. Przełamała otępienie i ruszyła ku szkole. Miała jeszcze szanse zdążyć na eliksiry, może panna Skargo głowy jej nie urwie... Zdecydowała się powstrzymać od odwetu. Poczekać na odpowiedni moment. Kiedy runie kamienna osłona Alzury i odsłoni się miękki środek, w który łatwo będzie ugodzić. I zobaczymy, kto z ich wojny tak naprawdę wyjdzie obronną ręką.

piątek, 16 czerwca 2017

A.Przeszłość

  Pani Silfen znała Iswenę dobrze. No cóż, wypadałoby, żeby tak było w przypadku ciotki i siostrzenicy. Jako służbistka oczywiście sama z siebie w życiu by nie oddała jej kartoteki innego ucznia, ale miała za dobre serce. Klasyk w postaci nagłych mroczków przed oczami i pilnej potrzeby wypicia szklanki wody wystarczył, by ją odciągnąć od biurka. Na szczęście, teczuszka czarnulki była na wierzchu. Gdyby ciotka włożyła ją do zajmującej całą ścianę szafy z przegródkami, gdzie mieściły się wszystkie inne, dziewczyna w życiu by jej nie znalazła. Nie na czas.
  Wolała nie ryzykować zwinięciem papierów, bo ciotunia mogłaby zauważyć brak. Dlatego szybko prześledziła oczyma tekst. Alzuria Eitwa, proszę, proszę... Darowała sobie lekturę kilkunastu kartek zapisanych maczkiem, dotyczących tego, jak bardzo niewychowana i nieznośna czarnulka jest. Przez pośpiech niemal nie zauważyła kartki napisanej na maszynie. Iswena aż się uśmiechnęła. Życiorys i okoliczności rekrutacji.
  Zajmował ledwie jedną karteluszkę, ale przeskakiwała wzrokiem szybko i czytała mniej więcej co drugie zdanie. Co ciekawe, nasza czarnulka wychowała się w swej prawdziwej rodzinie. Dopiero w wieku dwunastu lat zaczęła psocić. Atakami zwierząt wymierzać sprawiedliwość. Kuśnierza za rozmaite grzeszki w drodze do miasta zagryzły wilki. Jak bliska sąsiadka Alzury wyjechała do siostry, to lis udusił jej wszystkie kury. Podobno przez jej pijaństwo zmarł mały chłopczyk, sierota przygarnięta w durnym odruchu. A po ognistej kłótni własnemu bratu czarnulki jastrząb zaorał twarz. Minimalnie mijając oko. Potem już nigdy się do siebie normalnie nie odezwali. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia wynieśli się po cichu.
  Zajęta czytaniem domniemanych win ponurej czarnulki, nie usłyszała kroków. Zwłaszcza, że była wyczulona na ostry stukot obcasów. Nie miękkie, kocie stąpanie. Iswena aż podskoczyła, kiedy ciężka łapa wylądowała na jej ramieniu.
 - Moja panno, co to za zajmująca lektura? - Bez ostrzeżenia wyrwał jej papierzyska i prześledził po nich wzrokiem. - Nieładnie tak czytać o czyichś tajemnicach.
Iswena z trudem przywołała na usta przepraszający uśmiech. Wyrazu oczu nie zdołała zamaskować.
 - Ach, pan Hefush... Ja tylko martwiłam się o Alzurę. Taka zamknięta w sobie jest, chciałam wiedzieć, dlaczego, żeby móc jej w jakiś sposób pomóc. Sama nic nie dała z siebie wyciągnąć...
 - To trzeba było uszanować jej wolę - powiedział ostro pólew. Dziewczyna wiedziała, że sprzątacz jest po stronie czarnulki i pewno wszystko jej wypapla. Przyłapała ją na przyjacielskich rozmowach z czterema osobami- nauczycielami biologicznymi, opiekunem Ogrodu F&F i nim. - Jeśli ci zaufa, z pewnością opowie ci wszystko, nawet lepiej niż to jest ujęte w szkolnym raporcie.
 - Oczywiście, panie Hefush. Dziękuje pani Silfen, już lepiej się czuję - rzuciła do oniemiałej kobiety w drzwiach stojącej. Wyszła szybko, ale nie przesadnie. Miała swoją godność. Jeremi Hefush podążał wzrokiem za dziewczyną. Kiedy zniknęła, zerknął na zaskoczoną księgową, ale nim zdążyła zażądać wyjaśnień, westchnął i poszedł w swoją stronę.