sobota, 8 lipca 2017

Obce i moje

  Obudziłam się w przemoczonej piżamie, zmarznięta do samych kości. Pod policzkiem, zamiast poduszki, mając miękki, ale nieomylnie wilgotny mech. Obco płowy, ale nie zajęło to mych myśli ni na chwilę. Zaspana pogładziłam go ręką, zgarniając wiele połyskliwych kropli. Niby zahipnotyzowana wpatrywałam się jak spływają po mych palcach. Nagle rozbudzona, z jasnym błyskiem w oku, szybko zebrałam się na czworaki. Zaszemrało opadłe listowie. Prześlizgnęłam wzrokiem po majestatycznych, czarnych kolumnach drzew. Nie rosły tu krzewy. Wielkie przestrzenie pomiędzy pniami wypełniała nieśpiesznie snująca się mgła. Ten widok miał w sobie więcej magii od niejednego sztukmistrza. A w stopniu mroku bił na głowę najczarniejsze noce. 
  Wstałam powoli, ani na chwilę nie spuszczając nieufnego spojrzenia z najbliższych drzew. Nie znałam tego lasu. Ten brak zarośli, choćby większego runa, młodszych drzewek... Były tylko te olbrzymy, ich obco gładka i jakby okopcona sadzą kora. Pełne zadaszenie z liści, przepuszczające tak mało światła, że nie byłam w stanie określić pory dnia. I mgła, która owinęła się wokół mnie ze swą wilgocią i zimnem. Musiałam tej nocy odejść daleko.... Dalej niż kiedykolwiek.
  Czułam się jak intruz. Obdarty włamywacz w pięknym, ale pustym pałacu. Nie pasowałam tu. Jak nigdy do żadnego miejsca należącego do natury.
  Szłam wolno. Chrzęst liści pod moimi gołymi, zdrętwiałymi z zimna stopami i mój oddech- tylko te dźwięki zakłócały złą, wręcz miażdżącą żebra ciszę. Żadnych ptaków. Żadnych gryzoni, robaków... Tym bardziej żadnych większych zwierząt. Zabrakło i zieleni. Same szarości, czernie, biele i brązy. Ten las najbardziej pasował do późnej jesieni bądź nieśnieżnej zimy. Nie pełni lata, która panowała gdzie indziej.
  Drżałam. Mokre ubranie niemile przyklejało się do mojego ciała i ciążyło niemiłosiernie, lecz alternatyw nie miałam. Tylko jako tako wykręciłam rękawy. Ach, jak bardzo chciałabym uciec stąd. Te pnie, za idealne, przywodziły mi na myśl pręty klatki. A mgła, która pozwalała zobaczyć coś na ledwie kilka kroków... Władzę nade mną przejęło wrażenie, że za chwilę coś z niej wyskoczy. Czułam na sobie wygłodniałe spojrzenie. W pewnej chwili mogłam się założyć, że słyszałam ostrzejszy szelest opadłego listowia. A cokolwiek go wywołało, nie należało do mego świata, nie mówiło moim językiem... 
  Ruszyłam biegiem. Najszybszym sprintem, na jaki mogłam sobie pozwolić ciągle manewrując pomiędzy drzewami. Nic nie mijało. I drzewa, i mgła.... Były wszędzie. Jakby ogarnęły cały świat. Minęły wieki, a zdyszana jak nigdy, z wypiekami na twarzy, prawie runęłam na ziemię. Ciężko oparłam się o jedno z drzew. Zsunęłam się po nim na wpół bezwładnie. Nie miałam już sił. Mój oddech prawie zagłuszył ostre, nienaturalne warczenie. Prawie. Zerwałam się na równe nogi, nagle zapominając, jak się oddycha. Nigdy nie czułam takiego lęku. Nie było zwierzęcia, które chciałoby mnie skrzywdzić. Przed ludźmi umiałam się bronić. Ale teraz... Cała pewność siebie, całą moja siła, uleciały. Tu nie miałam żadnej władzy. Nogi pode mną dygotały. Wiele wysiłku wymagało ode mnie utrzymanie pionu, postawienie kroku wydawało się niewykonalne.
  Wiedziałam, że bestia mnie otacza. Jej głos był wibrujący, obcy... Przenikał mnie na wskroś, podobny do zimna. A ja byłam za słaba, a ja byłam za słaba...
  Nagle wynurzyła się z mgły. Zbłąkany strumyk światła zaiskrzył na jego pysku. Stwór wyglądał podobnie jak olbrzymi wilk, ale nie był nim. Nie biło w nim serce. Cały zbudowany z różnorodnych metali, głównie srebrzystych i miedzianych. Warczał nie marszcząc pyska. A jego oczy były złociste jak drogie gałki do drzwi, lecz jedna miała inny odcień od drugiej. Wyglądały tak, jakby naprawdę patrzyły. Wlepiał je wprost we mnie.
  Opadłam na ziemię. Półsiedząc, półleżąc, czekałam na niego. Obojętna głębiej niż kiedykolwiek. Wstrząsały mną kolejne dreszcze. Nie mogłam się pozbyć myśli, że z każdym tracę siły. W pewnej chwili po prostu zamknęłam oczy.
  Znowu czułam jego obecność. Był blisko. Uchyliłam lekko powieki. Gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym go dotknąć. Wpatrywał się we mnie, nieodgadniony. Rozumiałabym żyjącego wilka. Ten nie mówił, jakby nie umiał. Kiedy uniosłam dłoń, cofnął się na pół kroku i znowu zawarczał, lekko uchylając pysk. Miał dziwne zęby. Część równą jak obręcz, stworzone do miażdżenia, resztę podobną do igieł... Ale ręka drżała mi z zimna, nie lęku. Nie ugryzł mnie, choć zbliżyłam się jeszcze bardziej. W końcu dotknęłam jego szyi.
  W jednej chwili już wiedziałam już, że on żyje. Ale inaczej. Wilk-nie-wilk wydawał się zszokowany. Odskoczył jakby mój dotyk go palił. Ale miał w sobie coś mojego. Nie umiał mnie zaatakować. Tylko otwierał i zamykał pysk, czy to próbując mi coś powiedzieć, czy by zwrócić uwagę na swoje dziwne uzębienie. Nic z tego mu się nie udało.
  Wstałam ostrożnie. Nogi protestowały, uginając się pode mną, ale dałam radę. Wilk cofnął się kolejny krok, wpatrując we mnie, jakbym to ja była bestią.
 - Nejni, nej... Nejni, nej.... - wymruczałam, znowu wyciągając dłoń. Nie protestował, kiedy pogładziłam go po pysku. - Nejlij, nejli, neji.... Ne – kontynuowałam, dalej muskając jego kark, grzbiet. Czułam w nim rozdarcie, zagubienie. Jakby chciał się na mnie rzucić, a jednocześnie nie potrafił. - Jesteś wilkiem, wiesz? - zapytałam, dalej gładząc go po grzbiecie. - Wilkiem, wilkiem co czuje, co mnie rozumie, co należy do lasu... - mówiłam tak, jak wcześniej nuciłam. Cichutko, miękko... Coś było w tych słowach. Niezwiązanego z ich pierwotnym znaczeniem. - Jesteś mój, bo jest w tobie wilk. Wilk, który może wszystko zmienić... Czujesz tego wilka? Na pewno czujesz... On chce polować, biegać, wygrzewać się w słońcu i odpoczywać w cieniu, wśród prawdziwych drzew i prawdziwych, śpiewających ptaków. On chce mieć swoją watahę, swoją waderę.... Chce żyć. Pozwól mu na to....
Podczas gdy ja zapomniałam o swej słabości., wilk zaczął dygotać, prawie spazmatycznie. Czułam jego ból jak własny. Tak, jak powinno być.... Tak jak było w przypadku każdego zwierzęcia, każdego drzewa, każdego kwiatu, któremu przyjdzie umierać w szkle...
W pewnej chwili, zamiast zimnej stali, poczułam pod palcami szorstką sierść. Lęk w powietrzu stał się wręcz namacalny.
 - Lijja, lilka, lika, lij. Liij.... Lisa, lijjji, lija, li. Liiij... - napięcie w mięśniach, które jeszcze przed chwilą były z metalu, znikało w spokojnym rytmie mych słów. Skowyt zamierał, zastępowany szybkim oddechem. Oddechem! - Liiij, liij.... Lika, lisa, lija, liv. Liija, lija, lik. Liwa, li, liin... Liika....
  Sierść, która zastępowała metal, odpowiadała mu kolorom. Nigdy nie widziałam u wilka takiej bajecznej maści. Bezwładnej kompozycji mazajów rdzawych i srebrzystych. Nie byłam w stanie dłużej ustać na nogach, więc usiadłam krzyżując je, zamiast gładzić grzbiet, wzięłam się za bok ciągle wielkiego, za dużego jak na wilka zwierzęcia. Ten za to ułożył na moim kolanie swoją głowę i sam się zwinął w kłębek, wtulając w moją nogę. Był ciepły jak rozgrzany piec. Moje oczy napotkały jego błyszczące ślipia, szczerozłote. Przejechałam opuszkami palców po linii jego pyska, dalej przeniosłam dłoń na tył wielkiego łba i podrapałam go za zaokrąglonymi, na sztorc postawionymi uszami. Zmrużył oczy. Spokój z niego promieniował. Spokój i ukojenie.
  Zasnął. Wiedział, że jest przy mnie bezpieczny, tak samo jak ja wiedziałam, że on mnie nie skrzywdzi. Nagle ten las stracił swą mroczną otoczkę. Tak jakby mgła, która pierzchła w międzyczasie, zabrała ze sobą jego tajemnicę. Był po prostu stary. Nadal obcy i martwy, ale... Nie tak jak wcześniej. Bo zrozumiałam, że on po prostu nie należał do mnie. Nie tak jak każdy inny las na świecie. Ten był swój. Swój własny. Ale akceptował moją obecność. Wiedział, że uszanuję jego zasady. I chyba, chyba był świadom, co z niego wyplewiłam. W dobry, najlepszy sposób. Może dlatego pozwolił mi zostać? Czy to, co myślę, ma jakikolwiek sens? Nagle znów poczułam wielkie zmęczenie. Przechyliłam się na bok, wtuliłam w ciepły bok wilka i.... Odpłynęłam. Beztroska i ufna jak dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz