czwartek, 25 stycznia 2018

Panika

  Nie żebym należała do tych, co mdleją z wrażenia, ale kiedy wypadłam jak furia na błonia, naprawdę zrobiło mi się słabo. Nawet nie zauważyłam, że zatrzymałam się z oczami jak spodki i otwartymi ustami. Czar szoku zdjął ze mnie skowyt Eyrego. Bystrym, całkiem innym spojrzeniem na nowo obrzuciłam całą scenę. Mechozwierze w liczbie pięciu, jeden ptak nie większy od jastrzębia, drugi gigantyczny jak mój niedawno wgnieciony znajomy. Kolejne trzy już naziemne, tak znajome i tak obce leśne drapieżniki- miedziana, kanciasta puma, czarny wilk i jeszcze coś nieco mniejszego, właśnie z dwóch stron atakowanego przez ludzi. Naszych było trzech, z moim wilkiem włącznie. Eyri wziął się za krewniaka. Ptaki gnębiły atakujących z powietrza. Kocisko w olbrzymich susach mknęło ku Akademii. Słońce odbijało się od jego ciała, raziło w oczy. Ale i tak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, więcej uwagi poświęcałam kłębiącej się masie futra i czarnej, dziwnej stali. Krwi niepasującej do zielonej, lekko spłowiałej trawy. Mechozwierzęta nie krwawią. 
  Kot ani myślał zwalniać. Chyba chciał mnie przyszpilić do ziemi z rozpędu, mądre posunięcie. Gdybym była tylko przerażoną córką muz. Gdybym nie była tak wściekła jak jeszcze nigdy w życiu. Ja nie wczułam się w istotę pseudopumy. Nie szukałam zrozumienia. Jesteś moja!, wrzasnęłam może w głowie, może w głos. Nie wiem. Kot stracił rytm, jakbym go uderzyła. Zostało jednak kilkanaście metrów... Nie! Żyjesz, czujesz, ...rwa, jesteś kotem! Nie jakimś powalonym robotem! Puma zwolniła, ale nadal się do mnie zbliżała po łuku. Pisk z daleka jednak mnie zdekoncentrował. Skoczyła. W jednej chwili stałam, panowałam nad sytuacją, w drugiej nie mogłam złapać tchu pod niespodziewanie wielkim ciężarem na piersi. Ostre szpile zębów zasłoniły mi świat. Jesteś moja! M-o-j-a! Nie jej! Zrzuć to, porzuć. Zmieniaj się! Teraz! Zabij czarnego wilka! Rozszarp na strzępy! Szary jest jak ty. Jest wolny. Nie może zginąć. Nie! Czułam jej istotę. Zdeformowaną, dziwaczną. Ale nie rozdmuchiwałam teraz iskry życia. Chwyciłam to, co spaczone, i zaczęłam niszczyć. Puma odskoczyła jak rażona prądem, zostawiając mi przecudne ślady pazurów. Jeżyła się, syczała. Czułam i widziałam, jak nią rzuca, jak nie akceptuje nowej natury. Zdławiony skowyt sprawił, że kompletnie zapomniałam o kocisku. Nie miałam na nie czasu. Jak w transie rozwinęłam pełną prędkość zmierzając wprost ku wilkom. Eyri odskakiwał, prowokował zbędne ciosy, ale był żałosny jak mały psiak oszczekujący niedźwiedzia. Szkarłatny deseń na futrze prezentował się makabrycznie. Nie! Nie pozwolę! NIE! Krzyki. Ja, walczący, ktoś inny? Nie rozumiałam słów. Byłam głucha na wszystko za wyjątkiem wilczych szczeknięć i warczenia.
  Do końca nie miałam pojęcia, co właściwie wyprawiam. Co chcę osiągnąć. Dlatego jak mój walczący odskoczył, po prostu wpakowałam się pomiędzy niego a napastnika. Rzuciłam się na jaźń czarnego. Nienawiść, lodowatą jak samo serce zimy, z ledwie znajomym błyskiem życia. Teraz to czarny się nagle cofnął, skulił. Jego skowyt aż mi zadzwonił w uszach. Przestań! Jesteś jak on. Żyjesz, do cholery! Przestań! Oddech dziwnie zaświstał w jego pysku. Srebrne oczy bez wyrazu prześwietliły mnie na wylot. Nie ruszał się, tylko patrzył, jakby widział coś więcej.
  Ale nie jestem żadnym wojownikiem. Nigdy tak naprawdę nie walczyłam. Dlatego zapomniałam o mechanicznych ptakach. Zignorowałam podejrzane świsto-gwizdy. Cios w skroń zapewnił mi pasjonujący seans gwiazdek i mroczków przed oczami, a pewny chwyt na ramionach, który wyniósł mnie w niebo, prawie przegnał do wymiaru snów i koszmarów. Ale już nie byłam bezbronna. Bez żadnej świadomej decyzji, wiedziona nowym, jeszcze obcym odruchem, rzuciłam się na świadomość upiornego ptaszydła, przyciągnęłam do siebie życie i ścisnęłam wszystko, co mnie od niego dzieliło, cała otoczkę zimnej stali. Ostry wizg jeszcze dźwięczał mi w uszach, kiedy bezwładna jak szmaciana lalka spadałam. Nie wiedzieć kiedy umknęłam w czerń. Zapadłam się w nią, miększą i milszą od najdroższych pierzyn. Jak ja kocham ten kolor...

***

  Żrąca, rozgrzana ciecz wypełniała moje żyły. Pchana kolejnymi uderzeniami serca rozchodziła się po ciele, nie zostawiała ni najmarniejszej cząsteczki ciała wolnej od cierpienia.
 - ...zabić! Póki suka ledwo dycha! - Wrzask odczułam jak cios w splot słoneczny. Zabrakło mi tchu
 - Bądź rozsądny, Surenie. Pozwalanie, by lęk rządził naszymi posunięciami, jest niegodne naszych pozycji. - Zamilcz! Już, teraz! Nawet spokojny, miarowy ton przyprawiał mnie o wewnętrzny dygot.
 - Pani Wavelay ma rację. Ona może nie jest... zbyt łatwą we współżyciu osobą, ale fakty są niepodważalne...
 - Nawet ty, Jurand, przeciwko mnie!? - darł się basem jakiś choleryk, przyprawiając mnie o wściekłość mieszaną z rozpaczą. Nie dajcie mu dojść do słowa, błagam! - Ile razy ci tyłek ratowałem, niewdzięczniku! Mówię wam, że to bękart Telksionoe. Nikt inny by się nie pchał wprost w ich zębiska, nie narażał tak życia. Dla kogo, ja się pytam? Kundla? Jak nic była pewna, że zabić jej nie zabiją! Ten bachor tyle razy dawał do zrozumienia, że nienawidzi nas, Akademii, każdego z uczniów razem i z osobna, a wy ufnie jak cielęta liczycie, że jest po naszej stronie?! Że co, nagle zaliczy wywrotkę poglądową?! Podporządkuje się komukolwiek, nie będzie wrzodem na du... niepochlebnie nazwanym końcu pleców, nie będzie sabotować, nie zdradzi przy pierwszej okazji?! Czy wy naprawdę...!
 - Surenie, proszę... 
 - O nie, Adrianno. Nie ze mną te numery, ten ton! Nie jestem pierwszym lepszym uczniakiem, którego możesz strofować! Muszę być ostatnią przystanią zdrowego rozsądku w tej szkole! - Czułam łzy pod powiekami. Litości!
 - Panie Yalton, rozumiem pana wątpliwości, sam nie mogłem długo uwierzyć, czego byłem świadkiem, lecz pewne fakty pozostają niezmienne. Alzuria ma moc i umiejętności, jakimi nie oznacza się nikt inny spośród nas. Jest bezcenna. Niezależnie od jej temperamentu, który i mnie ubódł, jak i pochodzenia. Przekonanie jej do współpracy powinno być naszym priorytetem. - Kocham cię! Wystawię ci elegancki pomniczek, w pokoju zrobię ołtarzyk i będę palić świece dzień w dzień... Nie daj mówić basowi! Ten głos był jak miód na uszy. 
 - Jurand, ja cię na plecach taszczyłem z trzy kilometry pół roku temu, od dzieciaka uczyłem, pomogłem wspiąć się tak wysoko...
 - Surenie, nie graj na emocjach Juranda. To naprawdę...
 - Proszę wyjść. - Nowy głos, dźwięczny, kobiecy. Ostry. Skrzywiłam się.
 - Ależ...
 - Sądzę, że ta rozmowa może być kontynuowana na korytarzu lub gabinecie. Gdzieś, gdzie nie będą państwo krzykami niepokoić chorej, która swoje przeszła i jak mało czego potrzebuje ciszy i spokoju. Nie kłótni nad sobą.
Zaszurały krzesła, skrzypnęły drzwi. Zauważyłam, jak bardzo zesztywniałam, dopiero jak lekarka dotknęła mojego nadgarstka.
 - Śpij, słońce – mruknęła, czując jak mi wali serce. Szelest. Nagle oszołomił mnie intensywny zapach ziół. Uczucie wirowania w głowie sprawiło, że tępy ból wszystkich mięśni i kości powrócił na mgnienie. Ale czerń go przegnała. Nagle odprężona podryfowałam po oceanie mroku.

Śniadanko

  Raniutko, jak ledwie słonko wstało, obudziłam się. Ujmę to tak- przez sen się ruszyłam, następnie sąsiadów wrzaskiem przebudziłam, Eyriego omal o zawał nie przyprawiłam, a na koniec, jak tylko zyskałam trzeźwość umysłu, tabletki łyknęłam. Pozostało mi tylko czekać, zębami zgrzytając, słuchając oszalałego trzepotu własnego serca.
  Po upływie jakiegoś kwadransa na próbę ruszyłam delikatnie ręką. Przeszło, całkiem przeszło. Odetchnęłam z ulgą. Dalej leżałam z oczami zamkniętymi. Eyri w końcu się położył, przestał jeżyć i uszami badawczo strzyc. Usnął nawet. Sama nie zaznałam już tej łaski.
  Przeleżałam tak z godzinę. Za oknem zrobiło się całkiem jasno, a sen się zawziął i ani myślał przyleźć. Zrezygnowana ostrożnie z łóżka wstałam, by wilka nie zbudzić, i przebrałam się szybko (niby nadal byłam ubrana w tamte czarne ciuchy, ale, mniejsza nawet o stopień ich wygniecenia, po prostu miałam ochotę się przebrać). Kiedy zakładałam swoje trapery, zorientowałam się, że jestem obserwowana pewnymi przenikliwymi bursztynowymi oczyma. Wypiłam na raz szklankę nalanej przed chwilą wody, klucz ze stołka chwyciłam i w zapraszającym geście otworzyłam drzwi. Eyri przeciągnął się i zgrabnie zeskoczył z łóżka. Po chwili czekał już na mnie na korytarzu.
  Co ciekawe, korytarze świeciły pustkami. Wybiła jakaś ósma, ktoś plątać się powinien... Lekko mnie to zmieszało, ale tylko wzruszyłam ramionami. Oby tylko Anji była na swoim stanowisku w kuchni.
  Szybko przemknęliśmy przez wyludnioną szkołę. Chwilę musiałam się napukać. Już myślałam, że trzeba będzie jakiś inny plan na prędko sklecić, kiedy gwałtownie skromne drzwi dla personelu stanęły przede mną otworem. Anji, postawna kobieta o perfekcyjnie upiętych ciemnorudych włosach i przybrudzonym mąką fartuchu, spojrzała na mnie i mego towarzysza raczej chłodno.
 - A co my tu mamy? Czyżby wielka panna Inareto zgłodniała i nie mogła zaczekać na posiłek, jak wszyscy?
Przewróciłam oczami.
 - To nie dla mnie. Masz może jakieś podroby?
 - A, tak.... - mruknęła, wpatrzona w wilka. - Ta lekareczka już dla niego raz brała. No, kawał bydlęcia. Żeby chociaż mogła, jak człowiek, zostawiać go w lesie, sam by się wyżywił, ale nie... Z wielgachnego basiora zachciało się zrobić pieska salonowego, to teraz będzie ode mnie mięso sępić...
 Eyri, jawnie oburzony, zawarczał, marszcząc pysk. Anji kompletnie się nie przejęła i dalej zrzędziła swoim zwyczajem.
 - ...i żeby chociaż przeprosiła, podziękowała, w kuchni pomogła! Ale nie! Brać będzie, pracę przerywać i nic w zamian...
 - Anji, ja cię proszę... Zawsze musisz tak marudzić?
 - Ja, marudzić?! To se znajdź moja pannico innego zaopatrzeniowca!
Z hukiem zatrzasnęła mi drzwi przed samym nosem. Babsztyl wredny, ale, dzięki niech będą za to wszystkim muzom, o sercu jednak dobrym. Nauczona doświadczeniem przysiadłam na podłodze dwa kroki od drzwi. Nie czekałam nawet pięciu minut, a na progu wylądował mały koszyk i podobnej wielkości wiaderko.
 - Ale żeby to dała jeszcze dziś do zwrotu, bo nigdy więcej nawet bułki ode mnie nie dostanie! - zaznaczyła, i nie czekając na odpowiedź, drzwi zamknęła. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zaciekawiony Eyri obwąchał wiaderko. Sama wstałam i zgarnęłam wyposażenie. Dziś czeka nas piknik.

***

Sephora obudziła się jeszcze zanim zdążył zadzwonić jej budzik. Zaraz potem ożywiona lampka błysnęła jej światłem prosto w oczy.
- Już wstaję - mruknęła nie do końca jeszcze przytomna odrzucając pierzynę, która bezwładnie zsunęła się na podłogę z niespotykanym dla tak lekkich przedmiotów hukiem. Lokatorka tego pokoju przeciągnęła się wydając z siebie przeciągłe ziewnięcie. Przetarła oczy i przez chwilę machała nogami w powietrzu mlaskając dla rozruszania zdrętwiałej szczęki. Wreszcie zdecydowała się zdobyć na ten heroiczny wysiłek i sprawdzić co właściwie przed chwilą rozbiło się o podłogę. Uniosła róg kołdry i wyciągnęła spod niego oprawną w skórę niewielką książeczkę. Z trudem odczytała wykwintnie wytłoczony złotymi literami tytuł, który o tej porze dnia rozmazywał jej się przed oczami i wydawał się nie mieć żadnego sensu. "Historia Szafirowej Obrączki". W jednej chwili stanęły jej przed oczami wydarzenia dnia wczorajszego. Przecież była u niej Leonia i razem czytały. Specjalnie przyniosła dwa egzemplarze w tym jedne dla niewidomych by mogły zrobić coś wspólnie. Zerknęła na budzik. Była dopiero 6:00. Mogła jeszcze pospać z pół godzinki, ale tego dnia jakoś tego nie potrzebowała. Przemyła twarz w misce stojącej pod okienkiem i zaczęła czesać włosy wyglądając przez okno na las pogrążony jeszcze w puchach porannych mgieł i czerwono rudej poświacie wschodzącego słońca. Założyła na siebie spodnie z wysokim stanem i niebieską koszulę z żabotem. Wreszcie wyposażona jeszcze dodatkowo w niewielką torebeczkę mieszczącą w sobie zeszyt z wyrywanymi kartkami, piórnik pełen niezbędnych przyborów, i parę innych szkolnych przyborów wyruszyła na śniadanie. Trzeba przyznać, iż zejście za śniadanie mogło się równać z wysokogórską wyprawą. Dziewczyna nie tylko musiała dość wcześnie wstać, ale też pokonać wijący się w wielu kierunkach labirynt korytarzy. Wreszcie dotarła na miejsce. Na pół przytomnie odnalazła swoje miejsce dokładnie pod freskiem wyobrażającym Telksinoe. Nie czuła najmniejszej nawet więzi z matką, a jednak zawsze siadała tutaj. Przysunęła sobie miseczkę z pastą i zaczęła smarować bułkę. Kontem oka śledziła wydarzenia wokół. Oczywiście znów doznała przykrego rozczarowania. Nikt nie podszedł do niej. nie zapytał o to jak spała, tylko jedna z dziewcząt zapytała, czy może jej pomóc z staroilryjski. Oczywiście zgodziła się. Tak bardzo chciała mieć swoje pięć minut uwagi, że gotowa była nawet zrobić zadanie za całą klasę. Wreszcie powoli powlekła się na poranny apel na którym miały zostać podane wszystkie najważniejsze informacje na cały dzień. Oczywiście była jedna z niewielu osób, które przynajmniej starały się udawać zainteresowanie. Gdy tortura wreszcie dobiegła końca ruszyła powoli korytarzem pod właściwa salę lekcyjną, z najszczerszymi chęciami by tam dojść jednak po drodze spotkał ją dość niemiły wypadek. Znajdowała się mniej więcej na wysokości wejścia głównego, gdy jeden z uczniów kojarzony przez wszystkich głównie ze spóźnianiem się na wszystkie umówione spotkania, nieświadomy niczego, a już na pewno nie tego że apel dawno dobiegł końca przemkną obok jak pocisk, potrącając ją przy okazji, tak ze wylądowała dość boleśnie na marmurowej posadzce pod nogami pewnej uczennicy. W pierwszej chwili zawroty głowy spowodowane nagłą zmianą pozycji nie pozwalały jej rozpoznać twarzy, jednak sposób jej mówienia nie pozostawiał wątpliwości.

***

Zaklęłam, wiaderko w mojej dłoni zachwiało się niebezpiecznie, kilka kropli krwi prysnęło na białą posadzkę, ale zdołałam wyhamować. Kiedy zorientowałam się, kto to taki wylądował przed moim nosem, użyłam jeszcze kilku słów, od których jakaś ciekawska ruda, może trzynastolatka, spąsowiała i czmychnęła w rzeszę uczniów. Złapałam kilka zaintrygowanych spojrzeń, ale masa ludzka przelewała się wokół nas jak rzeka przez skały. Słysząc urwane westchnienie znowu przeniosłam spojrzenie w dół.
 - Rozumiem, że budzę zachwyt, poważanie i powszechne uwielbienie, ale naprawdę, nie musisz przede mną padać na twarz - oświadczyłam z całkowitą powagę, odkładając koszyk na podłogę i wyciągając rękę do wciąż zamroczonej Sephory. Przyjęła ją bez większego pomyślunku. Stojąc przede mną wzięła sobie za punkt honoru obsypanie mnie najbardziej bezskładnymi przeprosinami, jakie w życiu słyszałam:
 - ...Naprawdę, to wypadek... On biegł... N-nie chciałam... - Z każdym słowem oblewała się coraz jaskrawszym rumieńcem, aż w końcu wyglądała jakby ktoś jej domalował na policzkach czerwone plamy. Bardziej mnie to pitolenie rozdrażniło niż samo zajście. Zamarłam jednak w pół lekceważącego machnięcia ręką, kpiący komentarz uwiązł mi w gardle. Warkot u mego boku błyskawicznie przerodził się we wściekłe ujadanie, srebrno-miedziana sylwetka zgrabnie przemknęła pomiędzy nogami już przerzedzonej ciżby. Ku drzwiom. Eyri z rozpędu niemal staranował wytarmoszoną jak zabawka olbrzyma dziewczynę (wytrzeszczone oczy od ściskania, wojskowe ubranie i potargane, i pogniecione...), która właśnie je otworzyła na oścież. W jednej chwili zapomniałam o Sephorze. Wiaderko rzegotnęło żałośnie przy spotkaniu z posadzką. Jeszcze nim zabrzmiał wrzask przetorowałam sobie drogę, z mniejszą gracją niz Eyri- jak przerażony koń w pełnym galopie.
 - Mecho...! - urwało gwałtownie zmaltretowane dziewczę, kiedy odepchnęłam ją na bok w pędzie i wypadłam na zewnątrz. Prosto w pandemonium.