piątek, 23 czerwca 2017

Kwestia perspektywy

  Tej nieszczęsnej nocy siedziałam z tyłu, przy ścianie. Nawet nie zbliżyłam się do tamtego chłopaka. Z zielarstwa może i niezła jestem, ale jemu żaden napar czy herbatka pomóc nie mógł. Ciężko stwierdzić, czy umarł z poniesionych ran, czy zwyczajnie się wykrwawił. Szybko go zabrali jak tylko przestał dychać, a i nie byłam w nastroju do przepychania się. Nikt chyba nie był. Właściwie jak zaraza wśród wszystkich obecnych rozprzestrzenił się smutek, zniechęcenie, oszołomienie i.... Ziarna złości, które wkrótce miały wykiełkować.
  Cisza panoszyła się w najlepsze, a nikt nie miał dość odwagi, by ją przerwać. Sama nie widziałam ku temu powodu. Atmosfera mi się nie udzieliła, nie wewnętrznie. Czułam się jak człowiek niereligijny w kościele. Zachowywałam się jak wszyscy, udawałam jedną z nich, ale... Naprawdę myślałam o wszystkim, ale nie modlitwie i tylko czekałam na koniec, który zdawał się odwlekać w nieskończoność. Szczerze? Niektórzy z tu obecnych zachowywali się faktycznie tak, jakby w jakichś modłach byli pogrążeni. Mamrotali coś mechanicznie z nieobecnym spojrzeniem. Inni powoli przełamywali ciszę szeptami. Wsłuchiwanie się wymagało nie lada trudu, a efekt nie był tego wart. Same stwierdzenia banałów.
  Rozumiem, zginął człowiek, pierwsza taka śmierć w murach, pewno i jedna z gorszych, jakie widziała większość tu obecnych... Ale... Z tego co mi wiadomo, jesteśmy w stanie wojny. Na tyle starej, że nie odczuwa się tego na co dzień, nie jest to tematem plotek i domysłów, nie żyjemy podług lęku... Ale jednak jest wojna. I, skoro zaczęły się tego typu działania, pewnie walka przechodzi na nową płaszczyznę. Będą kolejni martwi, niezależnie od stopnia wyszkolenia, elitarności czy umiejętności naszych. Tego się nie uniknie. Jeżeli będziemy smęcić tak za każdym razem... Nie no, jedno karcące spojrzenie czy kolejna uwaga nie są warte męki siedzenia nieruchomo całe wieki, że o przerywaniu snu nie wspomnę. Dobrze, że chociaż sensowną piżamę mam, dwuczęściową i z grubego materiału, nie cienka koszulę nocną jak co po niektóre...
  Właśnie skończyłam rekonesans wzrokowy i brałam się za dyskretny odwrót, kiedy ciszę, czy raczej morze cichych szmerów, przeciął czyjś podniesiony głos
 - To wszystko przez tą przeklętą Telksionoe!
  Pękła bańka napiętej atmosfery. W centrum, w pobliżu tamtej dziewczyny, zaczęły się rozmowy. Prawdziwe, pełnym tonem prowadzone. Wykorzystałam zainteresowanie sali ich treścią jako zasłonę dymną. Po kilku zduszonych „przepraszam” przedostałam się do holu.
  Z ulgą oparłam się o chłodną ścianę. W sali, choć nie czuć tego jak się siedziało tam kawał czasu, panowała duchota. Za wiele osób na niewielkiej powierzchni, dymiące świece bynajmniej sytuacji nie poprawiały. Powoli, z niepotrzebnym wahaniem, ruszyłam na zewnątrz. Powinnam się przebrać, ale nie dbałam o to. Moja piżama rękawy miała długie i wyglądała przyzwoicie. No i w lasach, w szczególności po nocach, zazwyczaj niewiele jest osób skłonnych wytykać mi mój wygląd.
  Musiałam zaczekać w wykuszu drzwi obok wyjścia kilka minut, bo grabarz, czy ktoś za niego robiący, szedł w stronę szkoły. Twierdzę po łopacie, niewielu w tych okolicznościach ma powód ją nosić.
  Pies, olbrzymie i półdzikie bydle, niemal mnie wydał. Wyczuł mnie łatwo, na korytarzu panował przeciąg niewiadomego pochodzenia. Wyprzedził swego człowieka o kilka kroków i już miał zaszczekać, ale jedno moje spojrzenie wystarczyło, by cofnął się i zaczekał grzecznie czekać przy drzwiach wejściowych. Na szczęście, pan grabarz minął mnie szybko, zbytnio zajęty myślami, żeby zachowaniu swego czworonoga uwagę poświęcić.
  Na zewnątrz w końcu odetchnęłam głęboko. Wiatr był chłodny, aż zadrżałam, ale nie zwróciłam na to uwagi. Ani myślałam zawracać do pokoju. Szybko przeszłam z nieśpiesznego truchtu do niemal sprintu. Musiałam się rozgrzać, a i marzył mi się spacer wśród drzew, nie na pustych, ciemnych błoniach. W pewnej chwili, na zakręcie mającym na celu ominięcie wielkiego ostańca, dostrzegłam światło kątem oka. Stłumione, ale jedyne w ciemnej masie akademika. Zatrzymałam się. Stałam w plamie cienia, nawet wyglądając przez okno nikt nie miał prawa mnie zauważyć.
  Po dobrych dwóch minutach bez zmian znudziło mi się. I tak prędzej czy później ktoś mnie wyda, jak w końcu wywalą mnie ze szkoły, to wręcz na tym skorzystam. Ruszyłam chyżo niby łania. Prosto w dygoczącą w lodowatym wichrze masę lasu, przyciągającą mnie jak magnes. Do cmentarza wiodła wąska dróżka skierowana w lewo. Leżał blisko Akademii, może dziesięć minut szybszego tempa. Ale nie zamierzałam iść tamtędy. Nie dziś. Chciałam tylko posłuchać trochę mrocznej pieśni lasu, żywszego niż za dnia. Kaprys. Niechęć do bezowocnego leżenia, pewno i do świtu, w łóżku.
  Ciemny las połknął mnie jak wielka, rozdygotana bestia. Zignorowałam kolejne dreszcze, towarzyszące każdemu ryku wiatru. Mój ludzki wzrok na niewiele się tu zdawał. To był inny świat. Innych zmysłów. W tym i tego tajemnego czucia, dzięki któremu wiedziałam, gdzie stawiać stopy, jakie miejsca unikać, dokąd się kierować... Nad samym moim uchem odezwała się sowa. To był mój świat. W stopniu nie mniejszym od tego nocnego ptaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz